They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Czerwone oczy błysnęły w ciemnościach. Otarł usta z krwi i śliny, wbił w Medana spojrzenie naładowane nienawiścią. - Wtedy też wrócę - odparł smokowiec - i wyrównamy nasze rachunki. - Nie mogę się doczekać - Medan postawił na grzeczność. - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Dumat pędem zbiegał po schodach. Baazowie tuż za nim, z bronią w ręku. - Wszystko jest pod kontrolą - oznajmił marszałek, chowając miecz do pochwy. - Kapitan Nogga zapomniał się przez chwilę, ale już wróciła mu pamięć. Pokonany smokowiec warknął coś nieskładnie i niezdarnie wyszedł z celi, wycierając się z krwi i spluwając połamanym zębem. Skinąwszy na baazów, ruszył z powrotem po schodach. - Przydziel kapitanowi straż przyboczną - polecił swemu zastępcy Medan. - Ma zostać bezpiecznie odeskortowany do swojego smoczego wierzchowca. Dumat zasalutował i dołączył do smokowców wspinających się po stopniach. Marszałek został jeszcze przez chwilę w ciemnościach. Ujrzał na podłodze skrawek bieli, wyszarpany z sukni Laurany przez smokowca. Materiał był delikatny niczym pajęczyna. Pogładziwszy go delikatnie w dłoni, zatknął za mankiet koszuli, po czym ruszył po schodach, by bezpiecznie odprowadzić Królową Matkę do domu. 19 Desperacka gra Wielka zielona smoczyca Beryl kreśliła szerokie koła nad lasami Qualinesti, by rozwiać swoje wątpliwości i upewnić się, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Z jej planem. Wydarzenia toczyły się prędko. Nawet zbyt prędko, jak na jej gust. Ona je zainicjowała. Beryl. Nie kto inny. Skąd więc owo dziwne i dręczące uczucie, że coś wymykało się spod jej kontroli, że ktoś ją popędzał, zmuszał ją do pośpiechu? Ów ktoś przy karcianym stole szturchnął jej łokieć tak, że rzuciła kośćmi, zanim inni gracze zdążyli zalicytować swoje stawki. A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Chciała tylko tego, co jej się prawowicie należało - magicznego artefaktu. Legendarnego magicznego artefaktu, który nie miał prawa znajdować się w rękach tego pokurczonego, wypłukanego z esencji, ludzkiego maga, do którego trafił przez pomyłkę zresztą, przez tego kenderskiego zasmarkanego karzełka. Artefakt był jej. Znajdował się na jej terytorium, a wszystko na jej terytorium należało do niej. Każdy to wiedział. Nikt nie mógł się z tym nie zgodzić. Jej słuszne przecież wysiłki w celu zdobycia artefaktu miały, jak się okazało, nieco odmienny skutek i skończyły się wysłaniem armii na wojnę. Beryl obwiniała o to swoją kuzynkę Malystryx. Dwa miesiące wcześniej zielona smoczyca szczęśliwie wylegiwała się w swoim liściastym gniazdku, w ogóle nie zaprzątając sobie głowy agresją na elfy. No dobrze, może niezu - pełnie tak było. Przygotowywała siły, za pomocą bogatych danin, które ściągała od elfów i ludzi znajdujących się pod jej panowaniem, kupując lojalność legionów najemników - hord goblinów i hobgoblinów i tylu smokowców, ilu zdołała skusić obietnicami grabieży, gwałtu i rzezi. Do tej pory trzymała te śliniące się psy na krótkiej smyczy, rzucając im od czasu do czasu jakiś elficki ochłap dla zaostrzenia apetytu. Teraz puściła je luzem. Nie miała wątpliwości, że zwycięstwo będzie po jej stronie. Mimo to jednak wyczuwała obecność jeszcze jednego gracza przy stole, gracza, którego nie mogła dojrzeć, przyglądającego się zza zasłony cienia, gracza, który postawił na inną grę, w której stawka była wyższa. Gracza, który zakładał, że ona, Beryl, przegra. Malystryx, oczywiście. Beryl nie kierowała wzroku na północ, ku Rycerzom Solamnijskim i ich srebrnym smokom, czy nawet błękitnemu Skie. Srebrne znikły rzekomo, z tego, co donieśli jej szpiedzy, a Khellendros - co było faktem powszechnie znanym - postradał zmysły. Oszalały na punkcie swojej pani, opuścił dominium na jakiś czas, a gdy wrócił, opowiadał, jakoby przebywał w miejscu zwanym Szarość. Wschód, gdzie władała czarna Kir, również nie zajmował myśli Beryl. Wiotką bestię w zupełności zadowalały jej ohydne miazmaty. Niech sobie w nich spokojnie gnije. Co zaś się tyczy białego Mrozu, smok nie był godnym przeciwnikiem dla przebiegłości i potęgi Beryl. Nie, ona wpatrywała się w północny wschód, szukając tam czerwonych źrenic, które nieustannie śledziły ją znad horyzontu strachu. Teraz wychodziło na to, że Malystryx w końcu zrobiła ruch, zarówno nieoczekiwany, jak i zmyślny. Zielona dopiero kilka dni wcześniej odkryła, że większość z jej smoczych podwładnych - rdzennych mieszkańców Krynnu, którzy złożyli Beryl śluby lojalności - opuściła ją. Zostały tylko dwa czerwone smoki, a im nie ufała. Nigdy nie ufała czerwonym. Mimo iż nikt nie był pewien, gdzie udały się pozostałe, Beryl nie miała wątpliwości. Przeszły na stronę Malystryx. Jej kuzynka najpewniej zrywała teraz boki ze śmiechu. Beryl zgrzytnęła zębiskami i rzygnęła chmurą trujących oparów, wyobrażając sobie, że trzyma w szponach swoją zdradziecką kuzynkę. Przejrzała gierkę Malys. Czerwona wystrychnęła j ą na dudka, zmuszając do wszczęcia wojny z elfami, do posłania swoich oddziałów na południe, cały ten czas rosnąc w siłę, którą Beryl z wolna traciła. Malys wmanewrowała ją w cały ten atak na Cytadelę Światła - mistycy już od dawna byli dla Malys jak świerzbiące pod łuskami pasożyty. Beryl podejrzewała teraz, że to właśnie Malystryx podłożyła magiczne urządzenie, tak żeby wieść o nim dotarła do jej uszu. Smoczyca rozważała teraz, czy nie odwołać swoich wojsk, ale się rozmyśliła. Raz spuszczone ze smyczy, psy nie dałyby się już ponownie złapać. Zwietrzyły trop, zasmakowały elfiej krwi i teraz będą głuche na jej nawoływania. W zasadzie była rada, że porzuciła ten zamiar. Z podniebnej perspektywy Beryl z dumą przyglądała się monstrualnemu wężowi swojej armii, pełznącemu przez gęste knieje Qualinesti. Przemarsz był powolny. Wojsko, jak to mówią, sunie na własnych trzewiach. Oddziały mogły poruszać się tak szybko jak ciężko obładowane furgony. Żołnierze nie odważyli się na grabież, nie śmieli plądrować dóbr ziemi, co przecież mogliby zrobić. Zwierzyna, a nawet roślinność Qualinesti stanęły bowiem do walki. Jabłka struły tych, którzy po nie sięgnęli. Od chleba wypieczonego z elfickiej mąki rozchorowała się cała dywizja. Żołnierze donosili o towarzyszach zaduszonych pnączami albo przywalonych drzewami, które spuściły na nich swoje potężne konary. Tego wroga można było jednak pokonać z łatwością. Można go było zwalczyć ogniem. Tumany dymu nad płonącymi lasami Qualinesti zmieniły dzień w noc nad wielkimi połaciami Abanasinii. Beryl przyglądała się bijącym w niebo kłębom, odprowadzała je wzrokiem na zachód, gdzie gnały pędzone porywami wiatrów. Z lubością wdychała dym unoszący się z konających drzew