Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Sercem skruszonym modlimy się do Ciebie, Okaż ją na wołanie wszystkich, Których niewinną swą krwią odkupiłeś. Wówczas zwrócił się ku niemu przybysz i w jasnym świetle jasno widział Sozont, że głowa przybysza jest niczym w szklanej kuli, a twarz ma bardziej kobiecą niźli męską, bez wąsów i brody, ale jak gdyby nieżywą, choć oświetloną, bowiem i sama roztaczała blask, z oczu zaś jego płynął ciemny, ale nie mroczny ogień, od którego cierpło widmowe Sozontowe ciało. Zasię głos jego równo, dobitnie i bez pośpiechu wypowiedział: - Diakonie Sozoncie, wejdź do środka cerkwi! I diakon poszedł, ale zdawało mu się, że nie idzie, ale coś go niesie, i nie dotyka ziemi, jak gdyby ciało jego było z papieru, zasię on sam arkuszem, na którym widniały litery zapisane ręką starca z pieczary. - Przyjrzyj się kapłanom stojącym na lewo - rzekł przybysz. - Poznajesz może tego, z którym dzieliła cię nieprzyjaźń? Diakon szedł wzdłuż szeregu postaci, a właściwie nie szedł, lecz jak gdyby kołysząc się płynął. I wszystkie twarze były nieżywe, choć okrywała je skóra i miały oczy, a lica i głowy włosem obrośnięte. Świeciły zasię te oczy blaskiem zaświatów i jak gdyby czekały, by przyniósł im wyzwolenie, błagalnie i cierpliwie, ale nie było pomiędzy nimi tego, którego poszukiwał. Wówczas przybysz ozwał się tubalnym głosem: - Rozejrzyj się wśród kapłanów stojących na prawo! Poszedł diakon wzdłuż prawego pocztu postaci i wszystkie wyglądały zgoła jednako, jedna raptem się wyróżniała: bowiem czerwony miała nie tylko ornat, ale i twarz. Wskazał ją Sozont: - Ten ci jest, człowiecze Boży! - Wyprowadź go na dziedziniec! - nakazał przybysz, obracając się jak wojownik na mustrze i ruszył z cerkwi ciężkim krokiem, jak gdyby to dudniła stal. On zasię z parochem Petrem popłynęli za nim nie dotykając /.iemi, niczym przywiązani doń powrozami, bo nie tylko Sozont miał 29 widmowe ciało, ale i paroch Petro. Sozont trzymał w dłoni jego prawicę i wydawało mu się, że nie ma tam ciała, kość jedynie. Wówczas to ujrzeli nad sobą księżyc. Był ogromny, może trzykrotnie większy niż zazwyczaj, a jego poświata widmowo rozprzestrzeniała się dokoła i uśmierciła wokół wszystkie drzewa, wszystkie domostwa i mieszkających w nich ludzi, ulice i trawę, która nagle zesztywniała niczym pokryta szronem. Miesiąc zasię rósł i rósł nieprzerwanie, jak gdyby opuszczał się na ziemię i już widać było na nim twarz Kaina oszpeconą zaciekłością i Ablową wykrzywioną cierpieniem. Wówczas to przybysz rzekł półgłosem: - Zburzcie rozdzielającą was nieprzyjaźń! Na te słowa diakon z parochem, a raczej ich cienie, uklękli przed sobą nawzajem i objęli się. I wydawało się Sozontowi, że trzyma w dłoniach szkielet, i że szkielet ściska go piszczelami rąk, aż dech mu zaparło i nie ma czym oddychać. Księżyc zasię nad nim płonął jak mroźne ognisko, strzelając długimi jęzorami ognia, przez co krwawe światła i cienie jęły pełgać po ziemi, drzewach, trawie, cerkwi, a także ich twarzach, zresztą paroch Petro nie miał już twarzy, jedynie nagą czaszkę, szczerzącą doń obnażone kły. - Ucałujcie się i zburzcie nieprzyjaźń! - ozwał się tubalny głos. Poczuł diakon, że całuje zimne piszczele, owe zimne obnażone kły, i że nie może rozerwać pocałunku, bo piszczele rąk wpijają się mu w ramiona, i choć jego wargi i ramiona są widmowe, jednakże boli je i uwiera, i dech mu zapiera, jak gdyby owiało go mroźnym oddechem tchnienie śmierci, serce zamarło w piersi, krew w żyłach krążyć przestała. I wpadł do jakiejś długiej i nieskończenie głębokiej studni, niby w gardziel istoty, której głową był księżyc, ciałem zaś wąski, śliski tunel bez jakiejkolwiek chropowatości, niczym wielka kiszka. I leciał Sozont owym tunelem niczym pocisk armatni, któremu sądzone być wypchniętym w świat i wyrzuconym w martwą otchłań nocy