Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Rozmowę przerwała nadbiegająca siostra; Lorcia mi spojrzała w oczy bardzo znacząco i dodała tak, żeby siostra nie słyszała: — Albo od wujaszka mąż, lub nie idę wcale. — Przygotujże się pani na stare panieństwo — szepnąłem. — Ja nie mogę! Była to może pierwsza nasza trochę większego znaczenia rozmowa, która później się przy różnych zręcznościach odzywała i powtarzała z odmianami i dalszymi ciągami. W tym roku choć się na pozór w zdrowiu starościny nie zmieniło nic, wszyscyśmy dostrzegli, że słaba i zapominała się. Nie była chorą, ale jakby znużoną życiem, więcej czasu poświęcała modlitwie, mniej towarzystwu, mówiła o śmierci, jako o spoczynku, którego potrzebowała. Staraliśmy się ją rozerwać, chwilami się to udawało, potem wpadała w zamyślenie jakieś milczące, jakąś półsenność i godzinami siadywała wśród nas na krześle, nie mówiąc słowa. Zachowała całą swą przytomność, ale myślami zdawała się być gdzieś indziej, na drugim świecie. Zmiana w jej stanie była nieznaczna, powolna, stopniowa, tak że myśmy ją mniej widzieli niż obcy. Zaprzeczaliśmy zrazu potem i nas to uderzyło. Starościna niepokoiła się teraz rozporządzeniem majętnościami. Był wprawdzie testament dawny, ale ten, po kilkakroć powtarzany, chciała przerobić koniecznie i odmienić. Unikałem o tym mowy, jak się łatwo dorozumieć. Jednego ranka przyszła do mnie pani Sawicka, zastukała w okno i kazała iść do starościny. Że to się codziennie prawie trafiało, nie zdziwiłem się wcale i poszedłem. Staruszka na pół siedząc, pół leżąc w fotelu swym, drzemała z koronką w ręku. — A, jak to dobrze, że przyszedłeś, mój Włodziu — poczęła głosem słabym — ja się już dawno, dawno z tobą o tym mówić wybierałam. Trzeba raz skończyć, będę spokojniejszą. — O cóż to chodzi? — spytałem. — Siadaj tu blisko przy mnie, bo ja mówić głośno nie mogę. Siadłem wedle zwyczaju na niskim stołeczku przy jej nogach. — Czas bardzo, żebym ja tym, co mam, rozporządziła. Okoliczności, jak widzę, nie zmieniły się, i ty zawsze musisz się ukrywać pod pożyczonym imieniem, jakże ja tobie zostawię, co ci należy? Krew mi do głowy palnęła. — Ale ja nic nie chcę i nie potrzebuję — począłem. Nie dając mi kończyć, staruszka rękę swą wychudłą położyła mi na ustach. — Proszę tego nie mówić! — poczęła bardzo gorąco i żywo. — Ja tego słuchać nie mogę. Majątku w ziemi nie mogę zapisać, kiedy tak Bóg zarządził, że ty musisz być tym jakimś panem Sewerynem. Kapitału jest dosyć, chcę, żebyś go wziął cały, siostrom się krzywda nie stanie, bo każda z nich tyleż weźmie w dobrach. — O kapitałach tych cały świat wie — odezwałem się. — Ja w oczach świata obcym jestem, oddać je mnie, byłoby mnie wydać, wskazać. Staruszka załamała ręce. — Proszę mamci — dodałem całując jej kolana — kapitały te zapisać pani Sawickiej, ona będzie dyspozytorką i od niej ja już sobie odbiorę. Spojrzała mi w oczy z powagą i smutkiem. — Ale czy pewnie? — Przecie mamcia zna dobrze panią Sawicką, inaczej to nie może być. Pocałowałem ją w rękę i unikając dalszej rozmowy, wstałem ze stołeczka, chcąc odejść. — Więc tak ma być? — spytała drżącym głosem. — Tak, bo inaczej być nie może. — Niech będzie, jak chcesz, ja z Sawicką pomówię, a ty mi jutro każ sprowadzić rejenta. Czuję się jakoś słabą, senną, wiem, że koniec się mój zbliża. O rozmaitych jeszcze legatach14 mówiła potem ze mną, nareszcie wyszedłem jak z łaźni wprost do pani Sawickiej, aby uprzedzić i przygotować. Zdaje się, że przeczuwała, o co chodziło. Przyjęła to milcząc, a gdym dokończył, odezwała się: — Pozwól mi pan powiedzieć dwa słowa: miałeś straty, robiłeś ofiarę… — O tym ani pół słowa mówić nie pozwolę — rzekłem stanowczo i wyszedłem. Gdy rejent przyjechał, uprosiłem panią Sawicką do pomocy staruszce, nie chcąc nawet być świadkiem spisywania rozporządzeń, wziąłem go tylko wcześniej na stronę i powiedziałem mu otwarcie, że jeśliby starościna w jakikolwiek sposób miała o mnie wspomnieć w testamencie, aby się temu oparł, zaręczając, że nic nie przyjmę. Prawnik przyjął to z pewnym zdziwieniem, biorąc może za skutek podrażnienia jakiegoś i obrazy; nie potrzebowałem się przed nim tłumaczyć, tylko jeszcze raz zapewniłem, że to jest nieodwołalne postanowienie moje. Był to dzień dla mnie przykry, ale w końcu się to przeżyło jakoś. Dano mi do przeczytania brulion, przekonałem się, iż kapitały przelane zostały na panią Sawicką i uspokoiłem się. Starościna też, uczyniwszy rozporządzenie, na parę dni odzyskała dawną żywość, a nawet pewien rodzaj wesołości. Lecz jakby ten wysiłek ją kosztował, uczuła się wkrótce osłabioną znowu i senną. Parę tygodni nie wychodziła już ze swojego pokoju, a ja prawie ciągle siedzieć musiałem przy niej. Gdy się zdrzemnęła na chwilę, otwierając oczy, pierwszym zawsze pytaniem jej było: — Jest Włodzio? Musiałem podawać wodę, usługiwać, bo od kogo innego nie przyjmowała chętnie. Osłabienie powiększało się, posłaliśmy po lekarza pod pozorem, że ogrodnik był chory. Przybył on, posiedział, pulsu nieznacznie popróbował i powiedział pani Sawickiej: — Cóż pani chce? Życie się wyczerpało, staruszka, gaśnie jak lampa, co się wypaliła. Trzeba być przygotowanym do tego.43 Z tym uchodzącym życiem, czasem się ożywiając nieco, krzepiona i podtrzymywana przepisanymi lekarstwami i pokarmami starościna jeszcze cały miesiąc przetrwała wśród nas. Zdawało się nawet pod koniec, że siły wracają. Był to ostatni błysk gasnącego światła. Jednego wieczora, gdym przyszedł do drzemiącej, rozbudziała się posłyszawszy mnie, kazała mi usiąść na stołeczku przy sobie, wzięła za rękę i poczęła mówić: — Już mi czas! Wołają mnie tam! Wołają! Bóg niech ci zapłaci za osłodzenie chwil życia ostatnich! Pocałowała mnie w czoło. — Byłeś dla mnie dobrym dzieckiem, nagrodzi ci to Opatrzność… a ja cię błogosławię… Rozpłakała się mocno, weszła na to pani Sawicka. — Chodź i ty tu, moja Leńciu, chodź, tobie też się należy moja wdzięczność i błogosławieństwo… — Po co się mama tak rozrzewnia, to ją osłabia — zawołała, zbliżając się, Sawicka. Starościna objęła ją rękoma za szyję, ale jakby w istocie uczucie gwałtowne ją wyczerpało, ręce opadły wkrótce i starościna osunęła się na poręcz krzesła, jakby omdlona