Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Czy był już karany? — zapytał Milton. Hendrix wyglądał na strapionego. — Nigdy go nawet nie aresztowano. — I pewnie dlatego dotąd o nim nie słyszeliśmy? Hendrix patrzył przez szybę samochodu na wspaniałe przęsło mostu. W jego spojrzeniu była jakaś nieokreślona tęsknota. — Powiedzmy, sir, że nie zależy nam na rozgłaszaniu własnych niepowodzeń — stwierdził. Milton uśmiechnął się do niego. — John i ja — skinął głową w stronę ministra skarbu — często jesteśmy równie skromni, i to z tych samych powodów. Nieomylność nie jest domeną ludzkości. Czy coś wiadomo o tym człowieku, oprócz tego, co wiemy o jego przestępstwach? — Bez trudu można się o nim dowiedzieć więcej — odpowiedział cierpko Hendrix. — Ma doprawdy nieźle udokumentowaną przeszłość. To potomek anglosaskich protestantów ze wschodnich rubieży. Pochodzi z tak zwanej dobrej rodziny: ojciec jest bankierem, to znaczy posiadał — chyba zresztą nadal posiada — własny bank. — Branson — powiedział minister skarbu. — Oczywiście. Znam go. Nie osobiście, co prawda. — Jest coś jeszcze, sir, co pana zainteresuje z zawodowego punktu widzenia. Branson ukończył studia ekonomiczne i zaczął pracować w banku ojca. Równocześnie robił doktorat, i to nie w byle jakiej szkółce, tylko w jednym z ekskluzywnych uniwersytetów. Na kursie podyplomowym wybrał temat dotyczący przestępczości; być może wiązało się to z pracą w banku starego. — Hendrix wydawał się przygnębiony. — Można chyba powiedzieć, że teraz ten przedmiot także zaliczył — summa cum laude. — Wygląda na to, że odnosi się pan do tego człowieka niemal z podziwem, Hendrix? — stwierdził Milton. — Poświęciłbym swoją emeryturę, żeby zobaczyć go za kratkami. Jest dla mnie odrażający. Mówię to jako człowiek i policjant. Ale trudno nie docenić rzetelnego profesjonalizmu, nawet gdy służy niewłaściwym celom. — Obawiam się, że podzielam pana pogląd — rzekł Milton. — Ten pański Branson nie stara się szczególnie unikać rozgłosu. — Chciałbym, żeby był mój. Jeśli chodzi panu o to, czy cierpi, tak jak my, na przypływy skromności, to nie, sir, nie cierpi. — Jest butny? — Chyba aż do granic megalomanii. Tak przynajmniej twierdzi generał Cartland, a nie kwestionowałbym jego opinii. — Niewielu ludzi pozwoliłoby sobie na to. — Milton ożywił się nieco. — Skoro mowa o autokratach, gdzie jesteś w tej chwili, mój Jamesie? — Słucham, sir? — A o kogo innego może chodzić? Mam na myśli Hagenbacha, autokratycznego szefa naszego FBI. Sądziłbym, że pierwszy włączy się do akcji. — Waszyngton twierdzi, że nie mogą go zlokalizować. Próbują, gdzie się da. Niestety, jest trudny do uchwycenia, sir. — Ten człowiek ma bzika na punkcie zachowania tajemnicy. — Milton rozchmurzył się. — Cóż, jeśli za godzinę będzie oglądał telewizję, sporo mu to da. Co za wspaniała historia: szef FBI dowie się o całej sprawie jako ostatni człowiek w Ameryce! — Zastanowił się przez chwilę. — To domaganie się maksymalnego rozgłosu: telewizja, zapewne także radio, dziennikarze, fotoreporterzy… Czy Branson miał już kiedyś takie publiczne wystąpienia? Przed jakimś skokiem albo w trakcie? — Nigdy. — Ten facet musi być cholernie pewny siebie. — Na jego miejscu też bym był. — Quarry najwyraźniej nie mógł zebrać myśli. — Cóż możemy mu zrobić? Na mój gust jest nie do pokonania, praktycznie poza naszym zasięgiem. — Nie traciłbym nadziei, sir. Mamy paru specjalistów, szukających jakiegoś rozwiązania. Admirał Newson i generał Carter są u nas w sztabie i pracują właśnie nad tą sprawą. — Newson, Carter. Nasi dwaj geniusze podstępu. — Quarry wydawał się bardziej zniechęcony niż kiedykolwiek. — Nigdy nie stosuj jednej bomby wodorowej, gdy możesz użyć dwóch. Ktoś powinien dać znać naszym arabskim przyjaciołom, że lada chwila padną ofiarą nuklearnej zagłady. — Uczynił gest w stronę widocznego za oknem mostu. — Spójrzcie tylko. Pomyślcie. To absolutnie nieprawdopodobna sytuacja, gdyby nie fakt, że, jak sami teraz widzimy, całkiem możliwa. Zupełna, totalna izolacja, odcięcie od świata, i to na oczach mieszkańców San Francisco, a właściwie całego globu, gdy tylko pójdą, w ruch, kamery telewizyjne. Są niemal w zasięgu ręki, a równie dobrze mogliby być na Księżycu. — Westchnął ciężko. — Trudno nie przyznać, że jesteśmy całkowicie bezradni. — No, no, John! — W głosie Miltona zabrzmiała nagana. — Czy w takim duchu zdobywano Dziki Zachód? — Do diabła z Dzikim Zachodem! Myślę teraz o sobie. Nie muszę być specjalnie bystry, żeby zgadnąć bez pudła, że będę negocjatorem w tej całej sprawie. — Słucham, sir? — zdziwił się Hendrix. — A jak pan myśli, po co ten szubrawiec wezwał przed swój majestat ministra skarbu? Z rękami w kieszeniach, jakby pogrążony w myślach, Revson przechadzał się wzdłuż wschodniej balustrady mostu, często przystając, aby oglądać, a zapewne i podziwiać, rozciągającą się przed nim panoramę. Po lewej widział położone na cyplu miasteczko Belvedere, dalej Fort Baker, Tiburon i wyspę Angel, największą w zatoce; po prawej samo miasto, na wprost wyspę Alcatraz, a za nią wyspę Treasure. Między nimi widniała szybko malejąca sylwetka „New Jersey”, który płynął do portu w Alamedzie. Revson zatrzymywał się często, jakby wypatrując czegoś za barierką mostu. W pewnej chwili sięgnął od niechcenia po zieloną linkę, którą wcześniej przymocował, do wspornika, i spróbował podciągnąć ją ku górze. Nie wyczuł żadnego ciężaru. — Co pan robi? Odwrócił się bez pośpiechu. Duże, zielone oczy April Wednesday nie były może natrętnie wścibskie, ale wyrażały pewne zainteresowanie. — Miękko pani stąpa. Sądziłem, że jestem jedynym człowiekiem w promieniu paru kilometrów, no, powiedzmy, paru metrów. — Co pan robi? — Kiedy patrzę na ten cudowny widok i na panią, sam nie wiem, co wolę. Chyba jednak panią. Czy ktoś już pani mówił, że jest pani naprawdę niebrzydka? — Wiele osób. — Chwyciła zieloną linkę między palec wskazujący i kciuk i zaczęła ją ciągnąć. Nagle wydała stłumiony okrzyk bólu, gdy Revson, nie siląc się na delikatność, zacisnął rękę na jej dłoni. — Proszę to zostawić. Potarła rękę, rozejrzała się wokół i spytała: — No więc? — Łowię ryby. — To jasne, że nie łowi pan komplementów. — Rozmasowała ostrożnie nadgarstki, potem spojrzała na niego trochę niepewnie. — Wędkarze opowiadają niestworzone historie, prawda? — Sam to nieraz robiłem. — Niech mi pan jakąś opowie. — Czy jest pani równie godna zaufania, jak piękna? — A jestem piękna? Wcale nie domagam się komplementów. Słowo! — Owszem. — A zatem jestem też godna zaufania