They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Stanął przed żołnierzem siedzącym na krześle i zaczął mu się 76 77 przyglądać. Nazywał się Brock i został zastrzelony z bardzo bliskiej odległości. Ben odłożył karabin, przykucnął, przyjrzał się ranie, po czym przeszedł za plecy martwego mężczyzny i zaczął badać palcami krwawą masę, w jaką zmieniła się strzaskana czaszka przy otworze wylotowym kuli. Ciało było zimne, a krew zdążyła już zakrzepnąć. Wszedł do środka strażnicy i zbadał leżące tam ciała, po czym wyszedł i rozglądając się dookoła siebie, zaczął układać w głowie przebieg wydarzeń. Pełniący służbę strażnik, Cook, został uduszony przy swoim biurku, drugi, Tu Mai, dostał nożem w plecy. Czy mógł tego dokonać jeden człowiek? Może oficer? Ktoś, kogo nie mieli żadnego powodu podejrzewać? Kimkolwiek on był, musiał najpierw szybko i cicho zabić Cooka, a potem Tu Mai, kneblując być może przy tym młodego Hana dłonią, by nie wydał żadnego dźwięku. Musiałby także zadbać o to, by drzwi były zamknięte, w innym wypadku bowiem zostałby zauważony przez ludzi siedzących przy stole. Ben zamknął oczy i zobaczył wszystko tak wyraźnie, jakby był przy tym. Oficer wyszedł z budynku i stając naprzeciw Brocka, wyciągnął pistolet, nie dając żołnierzowi nawet tyle czasu, by zdążył zerwać się na nogi. Strzelił raz, a następnie odwrócił się i zabił drugiego strażnika. Ostatni z nich, młody porucznik Mo Yu, cofnął się, potknął i upadł do tyłu na skarpę. Został zastrzelony tam, gdzie padł. Ben zmarszczył czoło, zastanawiając się, dlaczego nie słyszał strzałów. Nagle zrozumiał. On i Meg musieli być w tym czasie w piwnicy. A to znaczyło, że wszystko wydarzyło się przed dwiema, najwyżej trzema godzinami. Ale dlaczego? Czyżby Virtanen wiedział, że Tewl ma zamiar zaatakować wcześniej? Widocznie wiedział i wykorzystał to dla stworzenia sobie alibi. Zgodnie z tym, co Ben ustalił, tych pięciu żołnierzy było ostatnimi ze starej gwardii. Wszyscy pozostali — ci ze strażnicy w mieście i z drugiej, stojącej przy ujściu rzeki — byli już ludźmi Virtanena. Tak, to miało sens. Ten budynek był centrum łączności dla całej doliny: główną —jeśli nie jedyną — linią łączącą Domenę ze światem zewnętrznym. Virtanen, pytany w czasie śledztwa, będzie twierdził, że ludzie Tewla zaatakowali i zniszczyli ten punkt. A to oznaczało, iż z dużą dozą prawdopodobieńst- wa można było założyć, że Virtanen zamierzał powstrzymać się od działania do czasu, gdy ludzie Tewla odniosą sukces, a potem kontratakować, wyrzucić napastników z doliny i odpowiednio — na swoją korzyść — spreparować dowody. Wszystko to zmuszało Bena do szybkiego działania. Przede wszystkim należało odpowiedzieć na pytanie, jak długo yirtanen będzie jeszcze czekał. Godzinę? Dwie? Wrócił pospiesznie do środka. Dziennik służbowy leżał wciąż na biurku stojącym w kącie pokoju. Był otwarty, a ostatni zapis został wprowadzony, lecz nie był podpisany. Zmarszczywszy czoło, Ben szybko przejrzał notatki z kilku stron. Było tak, jak przypuszczał. Co cztery godziny mieli obowiązek łączyć się z dowództwem. Co cztery godziny... A ostatnia wiadomość została wysłana przed trzydziestu minutami. Virtanen? Czy Virtanen był tutaj? Bardzo mało prawdopodobne. Nie, z dużą pewnością można było przyjąć, że był on właśnie teraz na jakimś obiedzie, gdzieś w miejscu publicznym i w towarzystwie ważnych ludzi — ch'un tzu z pierwszego poziomu. Gdzieś, gdzie mógł odebrać „nagłe" wezwanie i zademonstrować swoją troskę oraz niepokój o bezpieczeństwo Shepherdów. Nie. To nie był Virtanen, ale jeden z jego podwładnych. Może jeden z kapitanów. Ktoś, kto mógł tu spokojnie siedzieć przez dwie godziny w towarzystwie trupów ludzi, których wymordował, czekając na odpowiednią chwilę, by wysłać sygnał. Ben zamknął dziennik i zabrał się do pracy, wykonując to, po co przyszedł do strażnicy. Najpierw zdjął z sanek tuzin wielkich bomb oślepiających i rozmieścił je wzdłuż brzegu poniżej strażnicy, przygotowując równocześnie do zdalnego odpalenia. Następnie, wdrapawszy się na dach budynku, ustawił na nim dwie szerokokątne kamery. Pierwszą z nich skierował na nabrzeże, a drugą w stronę ujścia rzeki, poza zakotwiczone tam dżonki. Skończywszy, spojrzał w górę i zauważył, jak wysoko wzniósł się księżyc od czasu, gdy patrzył na niego po raz ostatni, i jak jasny się zrobił. Światło dnia szybko zanikało. Za trzydzieści minut będzie ciemno. Odwrócił się i popatrzył na ciche postacie widoczne na 78 79 tarasie przed blokhauzem. To dziwne, jak mało czuł. Lubił tych ludzi, bawiło go ich towarzystwo, ale teraz, gdy byli martwi, nie czuł smutku ani gniewu. To było tak... jakby stali się teraz maszynami podobnymi do morfów, których używał, lub automatów Amosa zaludniających miasto po drugiej stronie rzeki. To, co ich ożywiało, odeszło. Odleciało jak przestraszone ptaki. Nie, to, co czuł, nie było smutkiem czy litością, ale fascynacją ich nowym stanem. Ciekawością, która była równie silna, jak nowa