They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Siadamy na brzegu noszy, starając się uspokoić więcej wzburzonych. Chorzy są jak dzieci. Uspokajają się. Na parę chwil szpital znowu zalega cisza, przerywana tylko pochlipywaniem Olesi, która, siedząc w kącie, głośno uciera spłakany nos i ręce łamie, aż w stawach trzeszczą. Niepewność straszna nas szarpie. Nie możemy ani wyjść, ani się porozumieć. Szpiegują nas, niepokoju pełne, oczy chorych. Ale oczami sobie podajemy wieść nieomylną, wiadomość pewną: "Ale kto? Czy wszystkich?... Dlaczego tak krzyknęła Henrietta". Nagle we wszystkie okna jednocześnie zaczynają się dobijać. Znowu ten nieznośny okrzyk: 172 - Wy-ch-o-o-o-o-d-i-i! Zupełnie jak pohukiwanie leśników berezyńskich nad lisią norą, w którą puszczają jamnika. Pod drzwiami zaczyna perorować jakiś głos - widać któregoś dowódcy (jakże zachrypłe głosy mają ci wszyscy ludzie); - Ej wy tam, poczemu do sich por jeszcze otsiuda nie wyszli? My dumali, czto so wsiemi zdielan poriadok, a zdies okazywajetsia jeszczo. Siemion, poliezaj czerez akoszko i wygoni ich wsiech otsiuda. Okna bowiem nasze, choć na parterze, umieszczone są na wysokim podmurowaniu, na które trzeba się wspiąć, chcąc zajrzeć do środka. - Sam właź - mruczy zagadnięty Siemion - skoro cię łeb świerzbi. - Trzeba się z nimi porozumieć - mówi "Peo". Podchodzimy wszystkie trzy do okna, które otwieramy. Na nasz widok tłum pólszubków, zalegający dziedziniec, wzmaga rozgardiasz, który z wolna przechodzi w wycie. Gdzieś na drugim planie, gdzie już tłum nie stoi zbitą lawą, na ławeczkę ustawioną na gazonie wlazło dwóch krasnoarmiejców i wymałpiają się w naszą stronę, robiąc nieprzyzwoite gesty. Mocniej zaciskam w ręku flaszeczkę ze strychniną. Widzę, że "Peo" robi to samo. Halka wysuwa się w oknie i podnosząc głos, stara się opanować sytuację. - Słuchajcie, bratcy - mówi po rosyjsku - my u was w niewoli, ale to zrozumcie - wyjść nie możem; tu u nas chorzy. Wy im, rzecz prosta (konieczna) zła nie zrobicie. Broni u nas nie ma, możecie wejść i sprawdzić. - Ależ nie bójcie się - dodaje po chwili - strzelać my nie umiemy. W ostatnim zdaniu "kozaczka stepowego" brzmi jakaś pogardli- we-żartobliwa nuta, mimo jej woli zapewne. Bo też "bohaterowie" nie kwapią się bynajmniej skorzystać z za- proszenia. Boją się zasadzki i dlatego nie wchodzą do reszty domu, chociaż drzwi frontowe są wywalone. Powtarzają tylko tępo i uparcie: - Wy-ch-o-o-od-ii... goworiat że wam. Bo jak nie, dom podpalimy natychmiast. Jakiś Żydziak w skórzanej kurtce na baranim kożuchu, anemiczny typ wojskowego pisarza kancelaryjnego, objuczony utensyliami bojowymi, począwszy od szabli i kindżału, skończywszy na rewolwerach i granatach ręcznych za pasem, krzyczy: - Da co z nimi cackać się, krwiopijcami przeklętymi. Strzelać nie umiecie? A kto zabił naszego marynarza, który tam leży na drodze? Ot wam za niego. Wyrywa ręczny granat i rzuca w nas. Rzucamy się od okna w bok. Celnie rzucony granat zatacza łuk i pada pod przeciwległą ścianą - właśnie między tyfusowego w malignie a młodego chłopca-ochotnika. 173 Znamy granaty ręczne, wiemy, że nie od uderzenia wybuchają, tylko w parę chwil od wyrwania bezpiecznika przez rzucającego. Oczy nasze więzi ten mały przedmiot żelazny na podłodze, leżący na rubieży dwóch żyć ludzkich. Gorączkujący żołnierz nie rozumie nic. Młody chłopak zerwał się, stanął na łóżku, przywarł do ściany i zatula się kołdrą. Śmierć, gdy zagląda w oczy, mąci rozsądek. Ale i my czujemy podcięte nogi. Jak reaguje sala, nie wiem. Widzę w niej tylko wycięty wąski sektor-z per- spektywą na ten czarny punkt między dwoma noszami. Na szczęście granat nie wybuchł. Siedzimy zlęknione, nie wiedząc co robić. Do okien obawiamy się podejść. Co to za słowo tłum krzyczy? Już jego zbiorowy krzyk nie brzmi "ooo-yyy", w czym dzień dzisiejszy nauczył nas rozróżniać uparte "wychacH"'. Nowe słowo syczy jak lont wilgotny. Halka nagle blednie: - Spalić nas chcą. Istotnie. "Zżecz. Żgi. Zażgiom"1 - huczy tłum. Nagłym podrzutem postanowienia zbliża się Halka do okna. Idzie na ścianę, by jej widać nie było. Doszła. Krok w prawo - jeden szeroki, zdecydowany krok, niby skok w wieczność. Staje w całej bieli swego sanitarnego fartucha w obramieniu ramy okiennej. Pierwsze kłęby dymu, buchając nierówną falą z dołu, przesłaniają ją co chwila od tłumu. - Słuchajcie, zgaście ogień - woła Halka. - Wszyscy my wyjdziemy stąd