Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Jest zamknięta. - Mówisz o restauracji, najdroższy. A ja mam na myśli kawiarnię przy Main. Powiedz im, że mają nie zamykać przez całą noc. - Chryste, człowieku! - Trzeba nakarmić ludzi. I zacznij prowadzić pamiętnik, zapisuj każdą myśl, słowo i uczynek, bo ratusz usmaży cię na wolnym ogniu. - Mnie? - Taa. Aż skruszejesz i będziesz akurat do schrupania. - A ty nie? - Ja nie. Bo mnie ratusz kocha. A ciebie nienawidzi. - Stwierdziłem, że nie wpadł do wody. - Nie wpadł do wody. - Nikt nie wpadł do wody. Nie trzeba wzywać wodniaków. - Doskonale. Mogę ci tylko pogratulować, że nie zadzwoniłeś do mnie przez centralę. - Może jestem głupi, ale nie szalony. - John, lubisz to? - Spuszczam się hektolitrami. - Zadzwoń do mnie przez centralę. Zabawimy się z traw- karzami. Merton uwielbiał omawiać na policyjnych częstotliwościach - skanowanych, jak sądził, przez hodowców marihuany - fikcyjne naloty i przeszukania prowadzone przez siły federalne na okolicznych poletkach. Sprawa była zamknięta. Navarro chciał zjeść obiad u ko- chanki. Stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak zadzwonić do Mo i poprosić ją o podgrzanie żeberek. Podziękował pani Wells i zapewnił ją, że policja zajęła się sprawą. - Znalazł coś? Mówiłam! - Nikogo nie znalazłem. Jeśli ktoś wpadł do wody, zniosło go na morze. Powiadomiliśmy Straż Wybrzeża. - Ale musi coś zrobić, szukać! - Pani Wells - stwierdził spokojnie - mój wóz nie jest amfibią. Straż Wybrzeża została powiadomiona. Koło ósmej, gdy zasiadali do żeberek oddzieleni od siebie dwiema świecami, musiał znów nałożyć mundur i zostawić Mo, gdyż został wezwany do zakłócania spokoju. W domu oddalonym nie więcej niż sto jardów od posterunku znalazł bandę nastolatków rozrabiających radośnie wśród dymu haszyszu i oparów rozlanego alkoholu. Rodzice dwóch braci, którzy wydali przyjęcie, byli na pogrzebie w Missouri. Jest na tym świecie sprawiedliwość - pomyślał Navarro. - Zepsuli mi wieczór, a ja zepsuję im zabawę. I zabrał się do wygłaszania mów i spisywania nazwisk, co dziewczęta doprowadziło do łez. Zanim dodzwonił się do wszystkich domów i wyekspediował w cholerę rozrabiaczy, zajmujących z pochylonymi głowami miejsca w samochodach swoich ponurych, milczących ojców, było już po jedenastej. Okazja do rozdania paru kuksańców młodym idiotom ubarwiła szarość dnia. Wrócił do Mo w doskonałym nastroju. Był tak głodny, że postanowił przebrać się dopiero po posiłku. Mo wstawiła żeberka do mikrofalówki i nalała mu kieliszek wina, lecz nie zdążył nawet umoczyć warg, gdy odezwał się pager. Mu- siał pojechać na Drogę Nadbrzeżną, gdzie kilka mil na północ od Drogi Rozbitków samochód potrącił pieszego. Drogówka opanowała sytuację, zanim dotarł na miejsce; w wilgotnym powietrzu, skrzącym się w szkarłatnej poświacie drogowych flar, ujrzał dwóch gliniarzy i czterech techników medycznych, którzy podnosili z jezdni wielkiego faceta i układali go ostrożnie na noszach. Navarro zjechał na pobocze - stały tam auta zatrzymanych podróżnych - przepuścił ambulans, a potem włączył koguta i mrugnął światłami. Jeden z gliniarzy z drogówki machnął r?ką, drugi przemierzał w tym czasie jezdnię, pozostawiając za sobą wstęgę taśmy mierniczej. Navarro postanowił odebrać te gesty jako zwolnienie od obowiązków. Zawrócił krążownik i pojechał z powrotem do Mo. Wracając, miał niemal pewność, że ofiarą wypadku był niejaki Wilhelm Frankheimer. We śnie Fairchild odwrócił się na bok i woda zalała mu usta. Czasami miewał takie okropne sny. Ale ten łudząco przypominał jawę i nie sen, lecz odrętwienie. Rozkołysany płyn chlupotał mu wokół głowy i szarpał za prawy rękaw, obracając go na bok i dusząc raz za razem. Wrzasnął, żeby się obudzić: usłyszał daleki dźwięk dobiegający w zwolnionym tempie, usłyszał jakby zwolniony głos, który nagle stał się wyraźny, kiedy jego głowa znalazła się na powierzchni. Gdy otworzył oczy, ujrzał odległą o ćwierć mili jaskrawą linię brzegową okręgu Mendocino, jaskrawą w porównaniu z ciemnością pod powiekami, a w rzeczywistości zalaną pro- mieniami zachodzącego słońca. Łyse głowy klifów i płaskie skalpy drzew pochylały się nad oceanem, później, gdy prądy obróciły go ponownie i wypuściły z objęć, zobaczył niebo bez planet i gwiazd, a księżyc nie większy niż obwarzanek -wszystko zbyt dzienne w świetle, by mogło być snem. Teraz miał przed sobą pusty horyzont. Opuszczały go resztki sił. Z prawej strony rozległo się echo wody syczącej na skałach. Chciał popłynąć w tamtą stronę, do dźwięku, ale ręce dryfowały bezradnie wzdłuż bioder, unosiły się tylko dlatego, że podtrzymywała je wodna kipiel