Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ojciec obywatelki gdzieś tam w polu, braci też nie ma w domu, a mama nie chciała ze mną rozmawiać, odesłała mnie tutaj. A akurat tuż pod sklepem spotkałem tych dwóch tutaj. To są winowajcy. — Jacy winowajcy?! — krzyknęłam. Wieczorek spoglądał na mnie spode łba, uśmie- chając się nieznacznie, a ten młody obracał w rę- kach czapkę, przełamując nerwowo jej sztywny daszek. — To ci dwaj wyprowadzili obywatelowi Du- dzie traktor, a obywatelowi Sztachelskiernu konia. Czy obywatelka ich zna? Spojrzawszy na minę Wieczorka, wybuchnęłam śmiechem, lecz widząc poważny wyraz twarzy mi- licjanta, powstrzymałam się od dalszych obja- wów wesołości. ' — A więc obywatelka sklepowa zna tego tutaj obywatela Wieczorka? ' — Talk, znam osobiście od wielu lat. — Czy obywatel Wieczorek okazywał wrogie zamiary wobec obywatela Sztachelskiego? — Nie, proszę pana, pozostajemy w dobrych stosunkach. — A czy obywatelka zna tego oto obywatela Kosińskiego? — Znam tylko z widzenia. Nie mamy z sobą nic wspólnego. — A więc nigdy nie działał na szkodę obywa- tela Sztachelskiego? — Nie, nigdy. Indagacje trwały przez kilka minut, w ciągu których zgodnie z wolą „władzy" obsługiwałam i odprawiałam napływających klientów. Wreszcie wszyscy trzej wyszli ze sklepu. Wieczorek na po- żegnanie odwrócił się i puścił do mnie oko. Nie pojmowałam nic z tego wszystkiego. Musia- ło chodzić o zwykły żart. Chyba że ten młody człowiek z pegeeru odgryzł się Wilniukom, bo po- chodził na pewno z Kurpiów. A więc zostały jesz- cze i takie szczątki dzielnicowych antagonizmów? Piątek, wieczorem Dorwałam się wreszcie do pisania. Ale i tak nie zapiszę tego, co dzisiaj najważniejsze, bo rozdra- pałabym świeże jeszcze rany, a przecież mam pi- sać, żeby się uspokoić, oczyścić z tego co złe, przy- kre, trudne. A rany? Chyba się zasklepią. Lepiej więc skupić uwagę na sprawach jaśniejszych? Bo pomyśleć, że wieczorem byłam w domu świadkiem jakby podwójnych zaręczyn. Ale zacznę od początku. Bo najparadniejsze w tym wszystkim jest to, że te ważne sprawy działy się... w naszej kuchni! Gdy przestąpiłam jej próg. Marek siedział przy kuchennym stole razem z Anią Szollówną. Na środku królowała butelka słodkiego szampana, a na talerzach i półmiskach pełno było ciastek, sło- dyczy, owoców. — Bój się Boga! — zawołałam na ten widok. — Ty w kuchni przyjmujesz gościa? — O rany! — wstydził się mój młodszy brat. — Zawsze się u nas je w kuchni, to z gościem nie można? — My też nieraz jadamy w kuchni — mówiła Ania, podniósłszy się z krzesła na powitanie. Lecz nie było to jedyne zaskoczenie. Zawołałam jeszcze raz: — I kto przygotował ten stół!? Ty? Marek dumnie podniósł głowę. — A co? Źle to zrobiłem? Zresztą zrobiliśmy to z Andrzejem. O rany, on się tu zaraz pokaże z Tamarą. I to było moje trzecie zaskoczenie. O czwartym powiem we właściwym momencie. Po paru minutach rzeczywiście pojawił się An- drzej z narzeczoną. Była — jak zawsze — wspa- niała ze swoim czarnym warkoczem, opasującym głowę, i ze śniadą cerą, przyciemnioną teraz opa- lenizną. Tamara bywała już u nas, choć rzadko, a i Anią odwiedziła nas kilka razy, lecz takiego spotkania obu na raz z moimi obydwoma braćmi jeszcze nasz dom nie widział. Mama w sypialni siedziała w fotelu. Zobaczy- wszy mnie, uśmiechnęła się, ale twarz jej wy- krzywiał wstyd. Gdy Andrzej wszedł, by zaprosić ją do stołu, klasnęła w ręce, roześmiała się głośno i powiedziała: — Dzieci, dzieci, zastanówcie się, co ja będę z wami robiła! Wy tu w halsztukach *, a my z tatą w jermiakach *. Toć to bez tołku! Wkrótce i Marek przyprowadził z podwórza ojca. Certo wał się i wymawiał, potem chciał się myć i przebierać, wreszcie dał się przekonać i usiadł przy stole. — A na jaką to pamiątkę? — spytał. — Na dobre rozpoczęcie żniw — z uśmiechem zażartował Marek. Na tym zakończyły się wstępne ceregiele. Choć tematu tego nie poruszono ani słówkiem — wszy- * halsztuk — krawat * jermiak — rodzaj siermięgi scy wiedzieliśmy, że bracia chcą przedstawić ro- dzicom swoje narzeczone i że wróży to, być może, dwa bliskie wesela. Czas płynął miło. Zapomniałam o swoim nie- szczęściu. Wystrzelił korek od szampana, wzno- szono toasty za zdrowie rodziców, za pomyślność żniw, za szczęście nowego domu, którego funda- ment wkrótce miał zacząć kłaść Skrzypa. Ja wzniosłam toast za pomyślność obu par. I w momencie, gdy podniosłam kieliszek, do kuchni wszedł doktor Zimnicki. Jego widok ukłuł mnie w serce. Ale zapanowałam nad sobą. Marek natychmiast roześmiał się i szepnął mi do ucha: — A może i zdrowie trzeciej pary? Zarumieniłam się gwałtownie, byłabym się za- padła pod ziemię, lecz przecież musiałam wstać, by powitać gościa i przynieść dla niego krze- sło. — Wstąpiłem tylko ria" chwilę, po drodze, za- pytać o zdrowie pani Sztachelskiej — tłumaczył lekarz. Namówiony przez Andrzeja, obiecał jednak za- jąć miejsce przy stole po odwiedzeniu chorej. Zamknął się z nią na parę minut, a wróciwszy usiadł obok mnie, bo innej możliwości nie było