Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Miliardy krzyknęły jednym głosem, chciały siać zniszczenie. Nagle znaleźli się w celi ukrytej głęboko pod areną w Bashevgo. Ich przyjaciel Mahkawn stał z obnażonym mieczem i wbijał go im w płuca tak, że nie mogli od- 334 dychać. Krew ciekła kanalikami na klindze, plamiła żółtą słomę na podłodze, miecz wypełniał ich... zimnem stali, uczuciem nieskończonego rozrostu, strachem przed pożądaną śmiercią, spokojem rosnącym wewnątrz, wieczną rzeką światła, miłością. Wyspa kreatorów drżała i pulsowała od zrodzonego w jej wnętrzu ryku. Rozpadł się stary stożek wulkaniczny. Eksplozja wywołała fale wielkie jak góry. Zalewały dziób łodzi. Dym wznosił się jak monolityczny obsydianowy pióropusz, a niebo zakryte było warstwą popiołów. Nawet pięć mil od brzegu panowały ciemności. Błyskawica uderzyła w górski szczyt. Phylomon zmuszał się, by na to patrzeć, by to wszystko chłonąć. Kamienie wielkości królików spadały z nieba. Szare ptaki leciały prosto w czarną ścianę popiołów, bezrozum-nie ulegając rozkazowi wydanemu, zanim zginęły kreatory. Krwiopijcę błąkały się po plaży otępiałe od ultrawysokich częstotliwości wywołanych przez rezonatory harmoniczne. Robaki na stokach gór były miażdżone, gotowały się w jęzorach lawy. Phylomon patrzył prawie nieświadom tego co się dzieje. Nie mógł powstać z klęczek. Darrissea siedziała na dziobie, z jej gardła dobywał się urywany szloch. Zmagała się z wizjami. Kiedy minęła ostatnia z nich, Phylomon spokojnie rozsiadł się, rozkoszując życiem znacznie bardziej satysfakcjonującym niż jego własne. Na równinie, na południe od Bashevgo, Owocowy Oddech podniosła się ze śniegu. Setki Hukmów obudziło się i leżało ciężko dysząc. Oszołomiona patrzyła na północ, nie potrafiła zrozumieć w pełni tego, co właśnie zobaczyła, co poczuła, ale wiedziała, że jej pasja do zrozumienia mięsojadów stała się głębsza. Wiał ciepły wiatr z południa, topił śnieg, tak że tu i ówdzie ukazywały się kępy słodkiej trawy. Zapach żyznej gleby i słodkich traw sprawił, że ślina napłynęła jej do ust, ale nie ruszyła się z legowiska. Usiadła w śniegu, wiatr rozwiewał jej białe futro. Wyciągnęła z worka wielki drewniany flet i zaczęła na nim wygrywać melodię mówiącą o wielkim spokoju, który w sobie czuła. Tuli wypuścił z objęć świat i Erydańczyków - pozwolił odejść błyskawicom ich dusz. Słyszał ich lament, czuł ich rany, ich siłę. 335 Thunatra, Kobieta Snów, nadal tańczyła wkoło i śpiewała, a w Krainie Kształtów szalała burza. Wiatr smagał olbrzyma, wyrywał mu tarczę rozpaczy i kutow strachu. Pył przewiewał na wskroś plecy bestii, wiatr wyrywał kawały ciemności, jak piasek z wydmy. Olbrzym zaczął się kurczyć pod działaniem wichury. Był coraz mniej szy, wreszcie na równinie Krainy Kształtów ostał się mały, samotny wystraszony chłopiec Pwi. Tuli pogłaskał chłopca czułkiem światła, spojrzał w jego zielone oczy, patrzył jak światło pojawia się nad cieniem duszy dziecka. - Nie bój się. Ty i jajesteśmy braćmi - wyszeptał do Terrazina. Połączyli się, Tuli pozwolił, by jego miłość i spokój spłynęły na chłopca. - Jesteśmy Pwi. Na południowym krańcu równiny wyrafinowane budowle Rodu Klingi zaczęły się przewracać, w całej Krainie Kształtów na szerokiej czerwonej równinie kamienie pękały, rozpadały się. Powstawał nowy świat możliwych zdarzeń. Ziemia się trzęsła, rozlegał się ryk. Tuli próbował otworzyć oczy, ale przychodziło mu to z trudem. Słyszał łoskot. Wydawało się, że ziemia się otwiera. Ludzie krzyczeli w całym Bashevgo. Chaa rozkuł Favę, dziewczyna popędziła do klatki. Tuli poczuł ogromny spokój. Poszybował w górę, popatrzył na skrzep swojej duszy, cienką galaretowatą formę leżącą w klatce z kości z rozpostartymi ramionami. Wokół skrzepu jaśniała złotawa poświata. Zrozumiał po chwili, że to symbiont usiłujący na próżno podtrzymać jego życie. Szybował coraz wyżej, wzywało go słońce, wielki, promienny kwiat. Ogniste dusze ptaków śmigały wokół niego. To było stado szpaków przelatujące niżej. Patrzył w dół. Świat pulsował od ryku, ziemia kłębiła się jak morze w czasie burzy. Sześćdziesiąt milionów istnień krzyczało z bólu, próbując przezwyciężyć wizje. Daleko w dole Fava szlochała i szarpała pręty klatki. Schwyciła go za rękę, krzycząc: - Nie umieraj! Nie umieraj! Nie pozwól, żebyś umarł! Ale Tulla nie było już w ciele. Popatrzył na świat widzialny. Dotknął wszystkich ludzi, poczuł ich byty, nauczył się ich kochać. Tylko po to przyszedł na ten świat. Skrzep jego duszy stawał się stopniowo nieprzezroczysty, przyjmował czerwonawy odcień otaczających go kamieni. Tuli nie chciał wracać. Ciemniejący stopniowo skrzep przywodził Tullowi na myśl drzwi do domu, które zamykając się zakrywały widok ognia buzującego na kominku. To były takie drzwi