They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Odpowiadał równie uważnym spojrzeniem, spokojnie, z kamien- ną twarzą. Człowiek z brodą wydawał się dowódcą. To jeden z nich, na pewno - powiedział. Jego towarzysze przytaknęli. Szpetny z niego bękart, co? - stwierdził jeden z ogolonych. Roześmieli się. / Haskeer słyszał ich poprzez uwodzicielski śpiew gwiazd, który wyraźnie wyrażał żądanie. - Jest tu gdzieś reszta twojej bandy, orku? - zapytał ostro bro- daty. - Tylko ja. A teraz zjeżdżać. Znów wybuchnęli śmiechem. Kolejny ogolony wtrącił się do rozmowy. To ty zjedziesz do naszego pana. Żywy lub martwy. Nie sądzę. Brodaty nachylił się do Haskeera. - Wy, podludzie, jesteście gorsi od świń, jeśli idzie o robienie pożytku z głowy. Spróbuj to zrozumieć, głąbie. Jedziesz z nami, w siodle lub na siodle. Z drogi. Spieszy mi się. Twarz dowódcy stężała. Nie będę powtarzał. - Chwycił za miecz. - Twój koń jest lepszy od mojego - stwierdził Haskeer. - Wezmę go sobie. Tym razem śmiech poprzedziła chwila ciszy i brzmiał on nieco mniej pewnie. 3 - Orkowic 33 Haskeer delikatnie ściągnął wodze i lekko obrócił swojego wierz- chowca. Wysunął stopy ze strzemion. Poczuł, jak z okolicy brzu- cha rozlewa się ciepło. Rozpoznał oznaki nadchodzącego szału bojowego i przywitał go jak starego druha. Brodaty płonął gniewem. - Odetnę ci jęzor, odmieńcu. - Zaczął wysuwać swój miecz. Haskeer skoczył ku niemu. Trafił idealnie, z impetem lądując na piersi zuchwalca. Złączeni, zwalili się na ziemię z drugiej strony konia. Haskeer przygniótł przeciwnika i półprzytomnego okładał pięściami, błyskawicznie zmieniając jego twarz w krwawą miazgę. Pozostali jeźdźcy wrzeszczeli. Jeden zeskoczył z konia i zaata- kował z wyciągniętym mieczem. Haskeer przetoczył się od leżącej bez życia ofiary i skoczył na nogi akurat w momencie, gdy napast- nik zamachnął się na niego. Haskeer błyskawicznie cofnął się przed mieczem, wyciągnął swój i ustawił go poziomo, by parować ciosy. Kiedy walczyli, dwaj pozostali natarli konno. Unikając ich cio- sów i tratujących koni, ork skoncentrował się na najbliższym za- grożeniu. Naparł na przeciwnika, zasypując go gradem potężnych ciosów. Wkrótce nieprzyjaciel przeszedł do obrony, wszystkie siły wkładając w odparcie szturmu. Dziesięć sekund później Haskeer zrobił zwód, umknął źle wy- mierzonemu cięciu i uderzył człowieka w przedramię. Wciąż ścis- kająca miecz, odcięta kończyna upadła na ziemię. Bryzgając krwią z kikuta, wyjący z bólu napastnik wpadł wprost pod kopyta cofają- cego się konia. Haskeer ruszył na drugiego jeźdźca. Złapał za cugle i pociągnął w dół z całej siły, jakby bił w dzwon na alarm. Jeździec wypadł z siodła i łupnął na ziemię. Haskeer kopnął go w głowę i wskoczył na konia, by stawić czoło ostatniemu śmiałkowi. Ubrany na czarno człowiek wbił ostrogi w bok swojego wierz- chowca. Miecze skrzyżowały się. Przeciwnicy zwarli się dziko, tnąc, siekąc, próbując zadać drugiemu śmiertelny cios. Obaj cały czas musieli przy tym kontrolować kręcące się niespokojnie zwie- rzęta. Haskeer okazał się wytrzymalszy. Jego bezustanna nawałnica uderzeń napotykała coraz to mniejszy opór. W pewnej chwili za- czął przebijać się przez gardę przeciwnika. Jeden cios doszedł celu, raniąc ramię i wywołując okrzyk bólu. Haskeer siekł jak oszalały z nowym zapasem sił. Człowiek już się nie bronił. Dobrze wymie- rzone cięcie wbiło się w jego pierś. Padł na ziemię. 34 Haskeer uspokoił swojego nowego konia i przyjrzał się ciałom. Nie czuł dumy z wygranej, był raczej zirytowany zbędnym opóź- nieniem. Wytarł zakrwawiony miecz i schował go do pochwy. Nie- świadomie znów sięgnął do sakwy przy pasie. Próbował się zorientować, w którą stronę teraz jechać, kiedy ką- tem oka dostrzegł jakiś ruch. Z zachodu galopowała w jego kierun- ku kolejna grupa ludzi, także ubranych na czarno. Ocenił, że było ich około trzydziestu, może czterdziestu. Nawet ogarnięty szałem bojowym zdawał sobie sprawę, że sam nie może walczyć z takim tłumem. Spiął konia i popędził naprzód. Gwiazdy wypełniły mu umysł swym śpiewem. Na szczycie wzgórza o pół kilometra dalej inna grupa ludzi śle- dziła wzrokiem malutką figurkę jadącą przez równinę i ścigający ją oddział ich pobratymców. Na czele obserwatorów stał wyniosły, smukły osobnik, jak resz- ta otaczających go Jedów od stóp do głów ubrany w czerń. Wy- różniał go jednak wysoki, okrągły czarny kapelusz - symbol wła- dzy. Na twarzy dowódcy dominowała stanowczość, nigdy niezmąco- na śladem uśmiechu. Siwiejące bokobrody otaczały wyrazisty pod- bródek, usta przypominały bezkrwistą szczelinę, a ponure oczy wyglądały jak ciemne kamienie. Jak zwykle ton Kimballa Hobrowa był apokaliptyczny. Czemu mnie opuszczasz, Panie? - zwrócił się ku niebu. - Cze- mu pozwalasz bezbożnemu, nieczłowieczemu robakowi umknąć bez kary za nieposłuszeństwo Twemu słudze? - Odwrócił się do swych podwładnych, elity znanej jako dozorcy, i ostro ich zwymy- ślał