They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Chcę zostać sam. Zabieraj ten szmal i znikaj. Baw się dobrze. - To niby taki prezent? - pyta. - Tak - odpowiadam. Dziewczyna bez słowa upycha zwitki pieniędzy z powrotem w plastikowej torebce. Zakrywa je wyciętą deską i stawia na niej szafkę. Chwilę później drzwi się za Clarą zamyka- ją. Wracam do okna. Tym razem siadam na parapecie. Księżyc wspina się na niebo, bla- dy i okrągły jak aspiryna. Budzi mnie uliczny zgiełk. Zapewne w półśnie te odgłosy docierały do mnie już od dłuższej chwili. W pustym żołądku adrenalina wywołuje niewielkie skurcze, które łaskoczą przeponę, wprawiając ją w drżenie. Reaguję zawsze w ten sposób, kiedy moje zmysły zaczy- nają odbierać z zewnątrz sygnały codziennego życia. Okno jest otwarte, zasłony rozsunięte, prawdopodobnie sen zaskoczył mnie na parapecie i tylko wyjątkowy pech sprawił, iż prze- chyliłem się w stronę mieszkania i spadłem na materac, a nie na ulicę. Mimo zamkniętych oczu wiem, że jest jasno, pogoda piękna aż do obrzydzenia. Upał. Dzieci biegną do szkoły, słyszę ich nawoływania i głosy rodziców pod moim oknem. Samochody mijają mój dom fa- lami, wszyscy są w drodze do pracy, a może do lekarza. Od mnóstwa zaobserwowanych aut, które przejechały zaledwie w ciągu kwadransa, dostaję zawrotów głowy. Licząc z grubsza, daje to w ciągu całego dnia przytłaczającą liczbę ludzkich zajęć, czynności zawodowych, zakupów i wędrówek do szkoły, co wbija mnie w ziemię, wysysa, jakby cała zapobiegliwość i zapał na dworze syciły się energią pozyskiwaną wyłącznie z rozpadu mojego ducha i ciała. Nie ma ucieczki od tych odgłosów z ulicy. Choćbym zdrowe ucho zagrzebał w poduszce, a chore skierował ku górze; choćbym zamknął okna, „zasunął zasłony i spiętrzył sobie na głowie cały stos poduszek - ciągle jeszcze słyszałbym auta, kroki i głosy, wprawdzie przytłumione, ale wywołujące podobną reakcję w żołądku i podrażnionym mózgu. Wysuwam ręce spod ciała, splatam zwiotczałe palce i modlę się o jakiś atak z użyciem gazów bojowych, który by tam na zewnątrz unieruchomił wszystko, powstrzymał natrętną krzątaninę i przywrócił spokój. Wtedy dzwoni telefon. Spojrzenie półotwartych oczu chwyta jasnopszeniczny odcień podłóg, a bliżej - góry i doliny w pofałdowaniach zsuniętego prześcieradła. Kulki kurzu zdają się tak duże jak kłęby suchych roślin przetaczające się po amerykańskich szosach, między nimi kilka chusteczek higienicznych, zmiętoszonych i posklejanych zeschniętymi smarkami. Talerze z resztkami pizzy. Potem dostrzegam słuchawkę. Leży poza zasięgiem moich rąk, wgłębienie na baterie zieje pustką. Jestem pewien, że to dziewczyna z radia, więc chcę ode- brać. Po pięciu dzwonkach włącza się automatyczna sekretarka. Nie mam szansy dotrzeć wcześniej do słuchawki i baterii. Nie udaje mi się nawet wyciągnąć na czas ręki. Sekretarka jest nastawiona na cały regulator, słyszę komunikat. Piip. - Maks - mówi kobiecy głos - dosyć tego. To nie Clara; zanim uzmysławiam sobie, kto mówi, mija trochę czasu. Przed oczyma staje mi postać Marii Huygstet-ten w pozycji, w jakiej zawsze widziałem ją przez szczelinę uchylonych drzwi w moim biurze, czyli siedzącą przy biurku: jej porcelanowobiała twarz, dalej rudawe włosy spiętrzone z tyłu głowy i zwrócone ku światłu padającemu z okna. Niekiedy, gdy zamiast pracować, gapiłem się nieruchomo przed siebie, wyobrażałem sobie dla żartu, że doskonale różowe usta Marii Huygstetten nagle się napinają, a przez zaciśnięte wargi wysuwa się gruba, brunatna kiełbaska gówna. Do takich fantazji prowokowała mnie najprawdopodobniej nieskazitelna czystość tej kobiety. Tymi różowymi ustami przemawia teraz do mojej automatycznej sekretarki. - Dzwonił Rufus z informacją, że już nie wrócisz - oznajmia. W biurze zawsze zwracała się do mnie per pan. Spędziłem z nią może dziesięć nocy, nie więcej. Dziesięć nocy w ciągu dwu lat, i to też tylko wtedy, kiedy już po prostu nie mo- głem wytrzymać. Poczucie winy przyprawiało mnie zawsze potem o fizyczny ból. Maria używała logicznych argumentów, ale mimo wszystko nie miała racji, dowodząc, iż moje za- chowanie jest całkiem normalne. Wystarczyło, bym przez dziesięć sekund posłuchał Jessie, która z udręczoną twarzą plątała się w obietnicach, że to już nie potrwa długo i będzie mogła to ze mną robić, niebawem, z pewnością lada dzień. Wtedy zamykałem jej usta, z całej siły, nie mając wątpliwości, iż Maria kłamie, a ja jestem piekielnym pomiotem. Maria jedyna wie- działa o istnieniu Jessie w moim życiu, dlatego nigdy nie wyzbyłem się lęku, że pewnego dnia, wszystko jedno z jakiego powodu, zadzwoni do niej, aby opowiedzieć o owych dziesię- ciu nocach, których nie spędziłem przecież w biurze z powodu nawału zajęć. Oczywiście domyślam się, czemu dzwoni. Można stłumić pewne uczucia, nie da się jednak zepchnąć w podświadomość obecności Jacques’a Chiraca. - Posłuchaj - mówi Maria Huygstetten - wiem, że już nic nie będzie nas łączyło. Nie mam złudzeń. Ale wpadnij po psa. Pewnie miałem cichą nadzieję, iż przyzwyczai się do niego i zechce go zatrzymać. Je- śli w ogóle o tym myślałem. Naturalnie kocham Jacques’a Chiraca. Jednakże jest to pies Jessie i powinien umrzeć, jak ona. Kiedy go widzę, nie mogę nie myśleć o tym, jak co rano pochylał się nad nami, stercząc na długich nogach, które utrzymują go niczym rusztowanie, a także o tym, jaka siła ciężkości ciągnie w dół przerośniętą skórę na jego pysku, nadając mu pełen rezygnacji, zmartwiony wyraz