Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wydawało mu się to niezwykle logiczne, tyle tylko, że owa logika miała go zabić. Zaciskając zęby i ocierając chusteczką pot zalewający oczy, przeciął trasę 1-93, ominął Plymouth obwodnicą 3A i skręcił na północ, w drogę numer 118, kierując się do Rumney Depot i Jericho Falls, z prawej mijając White Mountain National Forest. Walcząc z narastającym bólem, skoncentrował uwagę na snopie świateł reflektorów. Ramiona splótł na kierownicy; mrugając powiekami i klnąc siarczyście, ilekroć z przeciwka mijał go jakiś pojazd, pilnował, by przerywana linia znajdowała się po jego lewej stronie. O dwudziestej pierwszej czterdzieści, działając jak automat, zjechał z trasy 118 na 115A - Old River Road - prowadzącą do Jericho Falls. Słyszał teraz dziw- nie głośne bicie własnego serca, a co kilka sekund ból przeszywał mu klatkę pier- siową, prawie paraliżując lewe ramię. Nogi zdawały się odlane z ołowiu, więc nawet nie czuł, że wdusza pedał gazu. Na szczęście blokada nie pozwalała samo- chodowi przekroczyć dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Coraz trudniej było mu przełykać ślinę i prawie nie widział już na oczy. Wszystkie objawy były typowe dla zbliżającego się wylewu. Ale Arnie był zbyt głupi, by uświadomić sobie, że jest już niemal trupem - za kierownicą trzytonowej trumny na kołach, mknącej po drodze w noc duchów. Dokładnie o dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć jego ciało stwierdziło, że ta przepychanka trwa już zbyt długo. Jedna z nabrzmiałych tętnic eksplodowa- ła wewnątrz mózgu. Przez ułamek sekundy zaskoczony Arnie zastanawiał się, jakim cudem ktoś zdołał odpalić granat ręczny w jego głowie. To była ostatnia myśl w życiu Arniego Redenbachera. Furgonetka jechała jeszcze jakieś sto me- trów, zwalniając, gdy jego noga zsunęła się z pedału gazu. Nagle ciało osunęło się na bok, a dłoń zaciśnięta na kierownicy pociągnęła ją za sobą. Wóz zjechał z dro- gi do płytkiego rowu, po czym wrócił na asfalt. Furgonetką zarzuciło i zniosło ją na przeciwną stronę, do drugiego rowu. Wpadła weń i prawym bokiem wbiła się w pień starego wiązu. Silnik zakaszlał i zgasł. Kwadrans później na miejscu zda- rzenia znalazł się Tom Dorchester, zgłosił wypadek i wysiadł z wozu patrolowe- go, by ocenić sytuację. QQ9 już wkrótce miał zabić swoją pierwszą ofiarę. Rozdział trzeci Godzina dwudziesta druga zero trzy Tom Dorchester wygramolił się z radiowozu i podciągnął pas na wydatnym brzu- chu. Był wkurzony, a widok furgonetki w rowie jeszcze bardziej popsuł mu nastrój. Zamierzał szybko sprawdzić zjazd na trasę numer 118, dokończyć sześcio- paka leżącego w bagażniku i nieco się zdrzemnąć. Ostatnia rzecz, jakiej teraz po- trzebował, to jakiś dupek, który zasnął za kierownicą i zjechał z drogi. Załatwienie sprawy z tą furgonetką zajmie co najmniej godzinę, a przecież Slater wymagał skru- pulatnego przygotowywania raportów. Ta noc była jak wizyta w piekle. Potężny, nalany gliniarz ostrożnie zbliżył się do pojazdu, wciągając przez wydatny nos powietrze, by sprawdzić, czy nie wyczuje oparów benzyny. Na szczę- ście nie. Popatrzył na drogę i grubą warstwę liści z okolicznych drzew na pobo- czu. Z wyjątkiem warkotu pracującego na wolnych obrotach silnika jego wozu i szumu rzeki, panowała cisza. Było ciemno choć oko wykol, bo księżyc i gwiaz- dy zasłaniały nisko wiszące chmury. Sięgnął do pasa po dużą latarkę, włączył ją i omiótł okolicę snopem światła. Wyglądało na to, że wóz wpadł do jednego rowu, później do drugiego i już z nie- dużą prędkością uderzył w drzewo. Ten głupi kierowca zapewne wciąż żyje. Dorchester zrobił kolejnych kilka kroków naprzód. Jego buty zachrzęściły na żwirowym poboczu. Jeden z przednich reflektorów był stłuczony, a drugi wypadł z oprawki i wisiał na przewodach jak wyłupione oko. Ponownie zaklął pod nosem i zszedł do rowu, by dotrzeć do drzwi od strony kierowcy. Zaświecił do wnętrza kabiny. Kierowca leżał na siedzeniu. Dorchester od razu zorientował się, że biedak nie żyje. Wyglądał jak kupa brudnych łachów. Policjant zmarszczył brwi rozglądając się po kabinie. Nigdzie ani śladu krwi. A na desce zamontowane jakieś dziwne urządzenie. Pochylił się i sapiąc sięgnął do stacyjki. Przekręcił kluczyk i blade światełka kontrolek zgasły. Cofnął się i dokładnie obejrzał z zewnątrz cały samochód. Żadnych napisów, emblematów. Zamek bocznych drzwi puścił, ale pień drzewa uniemożliwiał ich 30 otwarcie. Poza tym i kilkoma wgnieceniami, wóz był nie naruszony