Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Indianin zawsze ma drogę ucieczki. Ta ucieczka nie wymaga od niego, aby szedł czy biegł, wystarczy mu słuchać wewnętrznego głosu, który mówi, co ma czynić, wystarczy, by się zapadł w sobie, pozwolił, by światło dnia zamknęło się nad nim — a cela więzienna opustoszeje. Tego wieczoru był mgliście świadomy, że dzieje się coś niezwykłego. Słyszał stuk kopyt galopującego konia. Później dotarły do niego odgłosy wrzawy na ganku za domem. — Idź sobie! Wynoś się! — usłyszał wołanie ciotki Kate. Była bardzo zła. Wkrótce mały Gordie przyszedł położyć się do łóżka. Był strasznie przejęty. Powiedział, że ciotka Kate zobaczyła Indianina zaglądającego przez okno do kuchni. Kiedy wzięła miotłę i podeszła do drzwi, Indianin uciekł jak tchórz. Prawdziwy Syn leżał bardzo cicho, słowa powoli zapadały mu w duszę. Więc ktoś z. jego bliskich jest tuż! Może przyszła dawno oczekiwana wiadomość. Na myśl o tym roztopiła się twarda i wyschnięta bryła w jego piersi. Otworzyły się w nim drzwi, których nigdy nie widział, i przepuściły pierwszą strużkę życiodajnej substancji. Czekał bez ruchu, aż uśnie leżący obok Gordie. Był bardzo słaby, ale silniejszy niż. przypuszczał. Ze wszy- stkich stron otaczała go izba, lekko tylko oświetlona księ- życowym blaskiem. Po chwili chłopiec spuścił nogi na podłogę. Jego indiańskie odzienie, zobaczył teraz, wisiało na kołku obok tamtych ubrań. Wielki Duch o nim nie zapomniał. Dostarczył mu wszystkiego, co potrzebne. Ten niewielki wysiłek zmęczył go jednak, więc od czasu do czasu odpoczywał chwilę na krześle. W końcu wspiął się na parapet i wyszedł przez otwarte okno. opuszczając się ostrożnie, póki jego mokasyny nie dotknęły dachu nad niskim skrzydłem kuchennym. Potem skulony jak pająk stoczył się na łono swojej matki. Ziemi. Jego ciotka. Noc. objęła go swymi chłodnymi ramionami. Jego stryj. Wiatr Zachodni, ożywił go swym czystym oddechem. Jego bardzo stary wuj. Księżyc, oświetlał mu drogę. Kiedy stanąwszy w cieniu stodoły obejrzał się za siebie, duży, biały, kamienny dom wydawał się potworem stworzonym przez białych ludzi, wybałuszającym na chłopca jedno nieprzyjazne, żółte, oświetlone lampą oko. Jakąż ulgą było spojrzeć w odwrotnym kierunku, na łagodny, bezkresny indiański blask księżyca, którego nikt nie zamyka w domu. którego nie trzeba kupować w faktorii białego człowieka ani rozpalać na kominie, bo spływa darmo na całą ziemię i wszystkie żyjące istoty. Po drugiej stronie niziutkiej jeszcze kukurydzy przystanął w cieniu żywopłotu z rosnących rzędem sasafrasów. Nie słyszał najlżejszego szmeru, tylko gdzieś daleko szczekały psy. I tę ciszę chłopiec przeciął rytmicznym pohukiwaniem Chingokhos, uszatej sowy. Odpowiedziała mu głucha cisza, jak gdyby nawet psy nasłuchiwały. Po chwili zahukał znowu, zawiadamiając swojego słuchacza o czymś, czego biali nigdy by nie spostrzegli, mianowicie że podczas gdy głos sowy rozlega się raz bliżej, raz dalej, ponieważ wydają one swe okrzyki w locie, jego pohukiwania rozbrzmiewały wciąż z tego samego miejsca. I znowu odpowiedziała mu cisza. Odezwał się po raz trzeci, dodając na końcu nieomylne, chra- pliwe „hu-huuu", jakie wydaje Schaschachgokhos, sowa mszarna. Tym razem odpowiedź przyszła z tak bliska, zza rzędu drzew tuż przed nim. że chłopiec o mało nie podskoczył. Widocznie ten. kto wydał głos. zbliżył się do niego bezszelestnie. — Auueen khackev? Kim jesteś? — zawołał bardzo cicho w języku Delawarów. — Lenapc rihackey. Jestem Indianinem — odpowiedział mu ostrożnie głos. który chłopcu wydał się znajomy. — Auween khackev? — Ja też jestem I.enape. Wyjdź i pokaż się. Ale niewidoczna postać za żywopłotem nie wykonała naj- mniejszego ruchu. Prawdziwy Syn przysunął się bliżej, nadal jednak nic nie widział. — Lenni Lenape ta koom? Indianinie z plemienia Delawa- rów, skąd przychodzisz? — spytał. — Otenink Tuscarawas noom. Z wioski nad Tuscarawas — brzmiała odpowiedź i teraz Prawdziwy Syn już wiedział, do kogo należy głos. Ogromna radość wypełniła mu serce. — Pół Strzały! /// kleheleche! Żyjesz jeszcze! — zawołał. Rozsunęły się dwa krzaki i w słabym świetle chłopcy rzucili się do siebie. Padli sobie w objęcia pokrzykując z cicha, trzymając się w ramionach. Palce Pół Strzały były jak z żelaza. — Kuzynie! Nie poznałem cię! Twój głos brzmiał jak głos Yangwc udającego Indianina. — Ehihl Tak już źle ze mną? — spytał cicho Prawdziwy Syn. — Ale przy mnie raz-dwa zaczniesz mówić lepiej — pocie- szył go Pół Strzały. — Oby tak było. Chodźmy do domu. Pół Strzały cofnął się jednak. — Prawdziwy Synu. Lepiej nie. Boję się zaufać białym. Dopiero co twoja biała matka odpędziła mnie od drzwi. Wołała na mnie brzydkimi słowami. Nie ucieszy się, jak mnie znowu zobaczy. — To nie była moja biała matka, tylko Piwitak, ciotka. Nie powinieneś się przejmować niegrzecznością białych. Oni są młodą rasą i nie nauczyli się jeszcze, co to gościnność naszych indiańskich domów. Jak ich poproszę, nakarmią cię. — Nie. Nie jestem głodny. Jedliśmy wczoraj z Małym Żurawiem. — Mały Żuraw! — Prawdziwy Syn wypowiedział to imię z radością. — Więc on też żyje! Został już ojcem i kocha ciągle swoją młodą białą squaw? — Kiedy szliśmy z Tuscarawas, mówił tylko o niej. Ale miał przed sobą jeszcze dwa dni drogi. — Mam nadzieję, że jeszcze nie odszedł i że będę go mógł zobaczyć — powiedział Prawdziwy Syn. — Nie, ni odszedł i będziesz go mógł zobaczyć — odparł Pół Strzały, ale jego głos brzmiał dziwnie. Całą drogę szli gęsiego. Prawdziwy Syn zasypywał Pół Strzały pytaniami, a ten odpowiadał. Dla chłopca było to jak ożywcze lekarstwo, kiedy słuchał dobrze znanej mowy swego chłopięctwa i miłego świszczącego dźwięku indiańskich spółgłosek, a sam nie zmuszał ust i języka do wymawiania śmiesznych dźwięków Yangwe, „w" i „r", których nie znała mowa Lenape. Z każdym krokiem tak wzrastała jego radość, że nie zauważył, dokąd idą. Potem spostrzegł nagle, że zbliżają się do pastwiska Mehargue'a i że Pół Strzały przestał mówić i posuwa się teraz powoli i bardzo ostrożnie. — Czemu się tak wleczesz? — spytał Prawdziwy Syn. — Wystarczy, żebyś zagwizdał jak żuraw, a on ci odpowie... chyba że jest głuchy, odkąd został ojcem. — Jest głuchy, nie inaczej — odparł Pół Strzały posuwając się od drzewa do drzewa