Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Agion zaś najwyraźniej napawał się ponurą opowieścią i dostarczała mu ona sporej uciechy. 123 Zacząłem podejrzewać, iż historie, które centaury raczą za- pamiętać i później opowiadać, kończą się przeważnie gwał- towną śmiercią, choć może nie giną w nich wszyscy boha- terowie. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ta jednak, którą mi opowiadano, obfitowała w nagłe wypadki. — Naszych było sześciu — zawodził Agion — czte- rech jednak tylko wróciło na stały grunt, aby opowiedzieć nam swe historie. Pierwszym był Archala, najstarszy, wódz wojowników, który widział, jak padają Kallites i Elemon, ale nie widział niczego więcej i słyszał tylko ich krzyki. Potem ujrzał od- jeżdżającego precz rycerza solamnijskiego. Drugim był chirurg Pendraidos, który widział, jak Kal- lites i Elemon padają, nie ujrzał jednak na ich ciałach żad- nych ran, jakby chciano nas przekonać, iż nikt ich nie skrzywdził i skonali jedynie dlatego, że zawiodły ich serca. Pendraidos również widział odjeżdżającego rycerza. Trzecim był Stagro Młodzik, dzielny łucznik, ten zasię ujrzał padających Kallitesa i Elemona, nie widział jednak żadnego wroga, ale słyszał krzyki przyjaciół i drwiące wrza- ski satyrów, nade wszystko zaś usłyszał jeden okrzyk, który zakończył się wybuchem dźwięcznego, melodyjnego i słod- kiego jak miód śmiechu. Śmiech ów brzmiał, gdy Kallites i Elemon wili się z bólu i gnietli bagienne trzciny. Potem Stagro Łucznik usłyszał ostatni bolesny krzyk przyjaciół, jakby otrzymali śmiertelne rany. I zobaczył odjeżdżającego precz rycerza. Bayard zmarszczył brwi. Pochylił też głowę, nie chcąc uronić żadnego szczegółu. Mnie zaś zaparło dech w pier- siach. Zdanie o słodkim jak miód śmiechu przywiodło mi na myśl Skorpiona. — Czwartym był łowczy Brachis, który trzyma pieczę nad psami Archali i który nie widział żadnego upadku, ale który... 124 Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie miałem nawet czasu wpaść w panikę i rzucić się do ucieczki. Waleczny prychnął i odskoczył od krzaków z lewej, które nagle zaczęły kipieć i kotłować się zupełnie jak sadzawki wody, które minęliśmy na skraju polany. Wyglądało to tak, jakby krzaki były pożerane i przeżuwane przez coś ogro- mnego i niewidzialnego. Agion podniósł swą kosę i szybko się odwrócił. Zbyt gwałtownie, ponieważ impet zrzucił mnie z jego grzbietu i poleciałem w trzciny porastające sześciocalową warstwę wody. Bayard omal nie runął na ziemię, gdy potężne szarpnięcie Walecznego prawie uniosło go w powietrze. Rycerz zaklął sążniście i puścił wodze rumaka, który skoczył w bok i za- trzymał się przy ścieżce, łypiąc okiem na ruch w zaroślach. Podczas tego zamieszania pękł powróz, na którym Ba- yard wiódł juczną kobyłkę. Klaczka zarżała przeraźliwie, wierzgnęła ku czemuś, czego nie byłem w stanie zobaczyć, i poczłapała prosto w bagniska, gdzie pewnie przepadnie na dobre. Nie miałem zresztą czasu, by się o nią martwić. Wyglą- dało bowiem na to, że nagle rozpoczęła się bitwa. Bayard i Agion zaciekle cięli powietrze, choć ono drżało tylko wo- kół kling, jakby chlastali wodę. Owo drżące i migocące powietrze było jedynym wrogiem, którego mogłem do- strzec. To znaczy tak mi się zdawało, dopóki ponownie nie wlazłem na ścieżkę. Zobaczyłem wówczas, że pośrodku ścieżki tkwią cztery satyry, które zwarły się w śmiertelnych zapasach z moimi przyjaciółmi. Zamrugałem szybko oczyma, nie mogąc po- jąć, jakim sposobem te stwory pojawiły się tam, gdzie przed chwilą widziałem tylko drżenie powietrza. Satyry okazały się kosmatymi stworzeniami, znacznie pa- skudniejszymi, niż moglibyście to sobie wyobrazić na pod- stawie samego określenia „kozioludy". Rzeczywiście były rogate, a ich dolne partie okrywało brudne, kosmate futro. 125 Miały też krótkie, strzępiaste ogony i rozdwojone racice zamiast stóp. Najpaskudniej wyglądały jednak ich gęby, po- kryte kostnymi naroślami i skórą. Pyski te wcale nie przy- pominały kozich — koza w końcu, nawet jeśli jest mało urodziwa, może wyglądać przyzwoicie, a oblicza satyrów przypominały gęby olbrzymów lub złowrogo wykrzywione twarze ludzkie. Najgorsze zaś było to, że cała czwórka dzier- żyła w łapach noże i krótkie włócznie, które żwawo praco- wały przeciwko moim druhom. Wyglądało na to, że przeciwnik ma znaczną przewagę. Jeśli krzepki młody centaur (taki jak Agion) oraz do- świadczony i wprawny wojownik (taki jak sir Bayard) mieli niewielkie szanse uporania się z atakującymi ich stworze- niami, losów potyczki z pewnością nie zmieniłoby pojawie- nie się chudego łasicowatego wyrostka z długim nożem. Przycupnąłem skromnie na skraju ścieżki, podczas gdy moi towarzysze runęli na wroga. Bayard zręcznie uskoczył przed pchnięciem włóczni pierwszego z nieprzyjaciół i wy- mierzył mu potężnego kopniaka w pośladki. Gdy stopa Ba- yarda po kostkę wniknęła — lub tak mi się wydało — w zadek wodza satyrów, stwór szerokim łukiem pofrunął między trzciny. Bayard wydał głośny okrzyk, którym na pewno nie oznaj- miał swego strachu, lecz niepomierne zdumienie. Tymcza- sem kolejny napastnik skoczył rycerzowi na plecy i wywi- jając obnażonym nożem, złapał go od tyłu za gardło. Gdy Agion ujrzał śmiertelną szamotaninę towarzysza, cisnął precz dwu satyrów, których trzymał w dłoniach — w każdej po jednym. Kozioludy poleciały gdzieś w krzaki, gdzie zakwękały boleśnie, szarpnęły się kilka razy i legły bez ruchu. Centaur tymczasem sięgnął łapą i zdjął napast- nika z pleców Bayarda. Satyr szamotał się rozpaczliwie i kwiczał, Agion zaś pod- niósł go wysoko w powietrze, potrząsnął nim jak terier szczu- rem i cisnął w tę samą stronę, w którą przed chwilą po- szybowali jego kompani