Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Zgadzam się - powiedział, rzucając uśmiech Bezimiennemu. - Po co się spieszyć? Odpocznijmy, omówmy szczegóły taktyczne i nade wszystko trzymajmy się planu. Potem możemy nie mieć czasu na pogawędki. Darrick jest dobry, ale pamiętajmy, że Wesmeni mają miażdżącą przewagę liczebną * * * Baron Blackthorne stał przed wejściem do swojej najcenniejszej kopalni, położonej jakieś osiemset metrów powyżej płonącego miasta, i patrzył na ruiny swojego świata. Wraz z zapadnięciem nocy łunę dopalającego się pożaru zastąpił blask setek ognisk obozujących Wesmenów. Wiatr niósł ich radosne okrzyki. Świętowali. Razem z Gresse'em mieli do dyspozycji niecałe dwa tysiące zbrojnych. Większość miała konie zabrane bądź to z miasta, bądź z okolicznych farm. Wesmeni nie ścigali wycofujących się obrońców, po raz kolejny pokazując swoją arogancję, pewność siebie i całkowitą wiarę w zwycięstwo. Niestety z tym ostatnim nawet Blackthorne'owi trudno byłoby się nie zgodzić. Bardzo wielu walczących zginęło w mieście, co skłoniło barona, by rozesłać słabiej wyszkolonych rezerwistów do obrony głównych skupisk ludności: Koriny, Gyernath, Kolegiów, a nawet ziem barona Corin, położonych daleko na północnym wschodzie. Okoliczne farmy były puste. Większość mieszkańców spakowała manatki i wyjechała na wschód. Blackthorne uderzył kilkakrotnie pięścią w zimną skałę kopalni. Czuł nieustający gniew. Co za straszliwe upokorzenie. A jednak gdzieś w głębi duszy był także dumny. Kiedy nakazał odwrót, a dźwięk rogów obwieścił to całemu miastu, widział, jak jego żołnierze na ulicach zdwajają wysiłki, by jak najdłużej powstrzymać wrogów. Zwarli szyki i na łukowatym rynku utworzyli ostateczną, twardą linię obrony. Blackthorne zastanawiał się, czy gdyby nie ich poświęcenie, w ogóle udałoby mu się ujść z życiem. Spojrzał na światła w oknach zamku. Tej nocy ktoś inny będzie spał w jego komnacie. Wróg. Syknął z wściekłości. Usłyszał jak Gresse podchodzi i staje za nim. - Nie mogłeś nic zrobić - powiedział starszy baron. - Liczy się to, że żyjemy i możemy dalej walczyć. - Jak długo jeszcze? - W głosie Blackthorne'a brzmiało rozgoryczenie. - Nie mamy żadnej ochrony przed magią szamanów. - Musieliśmy przeżyć, choćby po to, by ostrzec Darricka i kolegia. Jeżeli magom uda się osłonić tarczami mury, nadal możemy zwyciężyć. - Wtedy odsłonimy naszych ludzi na magiczne ataki - pokręcił głową Blackthorne. - Nie mamy pojęcia, ilu mają szamanów, a bez potężnego wsparcia magii ofensywnej nasi ludzie nie mają szans. Wesmenów jest zbyt wielu. Słyszałeś raporty. Osiemdziesiąt pięć tysięcy. Gdyby zebrać wszystkich żołnierzy ze wschodniej Balai, i tak nie osiągniemy nawet połowy tej liczebności. A Wesmeni są już pewnie w drodze do Kamiennych Wrót i Gyernath. Mieliśmy ich powstrzymać przez trzy dni, żeby dać Krukom szansę powodzenia. Wytrzymaliśmy dziesięć minut, Gresse. Jeśli podobnie będzie z przełęczą, Krucy nie będą już mieli do czego wracać. Będzie za późno. Gresse położył rękę na ramieniu Blackthorne'a. Niewątpliwie przemawiała przez niego rozpacz, ale jego ocena sytuacji wydawała się niepokojąco trafna. Utracił dom, a jego poddani rozproszyli się po kraju. Wielu już nigdy nie wróci. Nie istniały odpowiednie do tej chwili słowa pocieszenia, ale Gresse postanowił spróbować. - Nawet kiedy Wesmeni będą już pić wino z naszych piwnic w Korinie, to jeśli stracą magiczne wsparcie WiedźMistrzów, będziemy w stanie ich pokonać. Blackthorne odwrócił się i popatrzył na starszego barona, kręcąc przecząco głową. - Jeśli zajmą Korinę, nie będzie już nikogo, kto mógłby ich pokonać. Na bogów, Gresse, jeżeli złupią kolegia, to równie dobrze możemy odpłynąć na południe i zostawić im Balaię. Baron Gresse pochylił głowę. Blackthorne miał rację. A jeżeli siły Wesmenów w rejonie zatoki Triverne były tak liczne jak te, które obozowały teraz w Blackthorne, to najdalej za cztery dni znajdą się pod bramami Julatsy. * * * Popołudnie i wieczór minęły spokojnie. Thraun i Bezimienny spędzili większość czasu obserwując świątynię i drogę, która do niej prowadziła. Nie dostrzegli nikogo, co spotęgowało jedynie niepokój Densera. Przed wyruszeniem do świątyni, Krucy w dość ponurych nastrojach zjedli posiłek. Powoli zapadał zmierzch. - Jeśli się nam nie uda, musimy zniszczyć Złodzieja Świtu, zanim wpadnie w łapy WiedźMistrzów - powiedział Den-ser. - Jak? - spytał Will. - Wystarczy stopić katalizatory albo nawet jeden z nich - odpowiedział Xeteskianin. - To proste. - Więc nawet teraz moglibyśmy na zawsze unieszkodliwić to zaklęcie? - Tak, odrzucając w ten sposób jedyną szansę pokonania WiedźMistrzów. - Denser wzruszył ramionami. - Wyjaśnijmy sobie coś. Jeżeli zginę i będzie jasne, że nikt z nas nie dotrze z katalizatorami do Xetesku, chociaż jeden z nich musi zostać zniszczony. Bo jeśli zdobędą go WiedźMistrzowie, wszystkich czeka zagłada. Nawet Wesmenów. Krucy zgromadzeni wokół pieca wymienili spojrzenia. Hirad nalał sobie kawy. - No dobrze - powiedział Jandyr. - A załóżmy, że nam się powiedzie i WiedźMistrzowie zostaną zniszczeni. Co dalej? - Z pewnością nie zatrzyma to Wesmenów, ale odbierze im ślepą wiarę w zwycięstwo - odpowiedział Denser