Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Było zupełnie ciemno, silny wiatr niósł słone bryzgi, które oślepiały każdego, kto tylko wytknął głowę powyżej burty. Gdy łódź stawała bokiem do fali, wszyscy się denerwowali, że się za chwilę przewróci. Poradziłem, by się wzięli do wiosłowania. Kilku usłuchało mnie i spróbowało wysunąć wiosła za burtę. Duża fala podbiła je natychmiast i wyrzuciła z dulek. Wioślarze mocując się z falą zaczęli bić wiosłami ludzi w szalupie. Musieliśmy zaniechać prób wiosłowania. Ludzie byli zupełnie załamani tym, co się stało nieoczekiwanie ze statkiem i z nimi. - Wyciągnijcie dryfkotwę! - poradziłem. Nikt się nawet nie ruszył. - Nie ma! Nie ma! - usłyszałem kilka głosów. Należało coś szybko przedsięwziąć, fala była duża. Namacałem pod ręką pokrowiec, w którym znajdowały się żagle. Za chwilę pokrowiec, obciążony dulkami zawiniętymi w żagiel i uwiązany do długiej dziobowej liny, rzucono za burtę. Lina napięła się, szalupa, znoszona wiatrem szybciej niż worek, zaczęła go holować. Po chwili ustawiła się w linii wiatru i dziobem do fali. Przestała się przechylać gwałtownie na boki, wznosząc się tylko dziobem lub rufą. W łodzi zapanowała cisza. * * * Grzywy idących od dziobu fal stały się jaśniejsze. Była to zapowiedź dnia. Z wolna zaczęło szarzeć. Na mokrym, szarym niebie ukazała się ciemna plama, która po długiej chwili zmieniła się w okręt wojenny. Podchodził do nas ostrożnie, pod wiatr, aż stanął równolegle do łodzi, dziobem do fali. Wznosząc się i opadając, szalupa znalazła się tuż przy jego burcie. Za chwilę zostaliśmy wszyscy wyciągnięci na pokład. Leżąc w ciepłym wnętrzu okrętu, dowiedzieliśmy się, że „Piłsudski” wyprostował się i właśnie teraz dopiero powoli idzie na dno. Przybyłe okręty wojenne zbierają z szalup jego załogę. Wieczorem znalazłem się na stole operacyjnym w jednym ze szpitali w Grimsby. Ze zdumieniem oglądałem swoje własne ciało. Było czarne, w białe pręgi. Zmęczony i znieczulony na wszystko - zasnąłem... Otworzyłem oczy słysząc rozmowę. Leżałem pod olbrzymią pokrywą przypominającą rozcięty walec wyłożony wewnątrz żarówkami. Łóżko było obstawione parawanami. Siostra rozmawiała z jakimiś paniami. Gdy zobaczyły, że otworzyłem oczy — zaczęły coś do mnie mówić. Dziękowały za coś, wreszcie powiedziały, że gdy będę już mógł przyjechać do nich, to ich dom stanie się moim. Z trudem zrozumiałem, że są to rodziny angielskich oficerów łącznikowych, którzy znajdowali się w spuszczonej przeze mnie szalupie z prawej burty. Panie i dzieci znikły. Spytałem siostrę, co się stało z kapitanem. Odpowiedziała, że został zdjęty z tratwy przez inny okręt wojenny i zabrany do Hartlepool. Odetchnąłem. Zapadając ponownie w sen myślałem uradowany, że Znaczy Kapitan pewnie również znajduje się w szpitalu. MECZET OMARA Pociąg z Newcastle on Tyne pędził brzegiem morza na południe. Był to już siódmy miesiąc drugiej wojny światowej. Ze względu na stałe naloty na wschodnie wybrzeże Wielkiej Brytanii na stacjach kolejowych zdjęto duże napisy z nazwami stacji. Wypisano je małymi literkami na szybach latarń lub na brzegach ławek ustawionych na peronach. Przez okno wagonu z trudem odczytałem nazwę stacji HARTLEPOOL. Byłem na miejscu. Zimne jeszcze promienie słońca i zimny północno-wschodni wiatr towarzyszyły mi od dworca do rzuconego na pustkowiach nadmorskich cmentarza. Przyjechałem pożegnać się z kapitanem. Jutro będę znów na morzu, na nowym statku. Nie chcąc nikogo pytać o drogę, dowiedziałem się o nią dokładnie w Newcastle u tych, którzy byli na pogrzebie. Słowo „pogrzeb" jakoś mi się nie kojarzyło z osobą kapitana. Wydawało mi się, że prawdziwe pogrzeby mają miejsce wówczas, gdy ludzie rozczarują się w stosunku do siebie i zmienią całkowicie o sobie zdanie. Szedłem powiedzieć kapitanowi o kilku sprawach, nie będąc pewnym, czy jeszcze uda mi się tutaj powrócić. Bezdrzewna płaszczyzna pozbawiona zieleni ciągnęła się do końca widnokręgu, urywając się stromo do morza. W oddali, na końcu drogi biegnącej między morzem a torem kolejowym, widać było kamienne ogrodzenie cmentarza. Wichry od morza i jałowa ziemia pozbawiły cmentarz, roślinności. Był to chyba najbardziej surowy cmentarz, jaki widziałem. Pamięcią powędrowałem na inne widziane w życiu cmentarze. Z okrytego wysmukłymi cyprysami cmentarza Ejub nad Złotym Rogiem widać było las minaretów-ryce-rzy strzegących meczetów o kulistych kopułach. Wśród cyprysów marmurowe obeliski w kształcie pali dla mężczyzn i płyt dla kobiet. Symbolika tych ostatnich urzekała prostotą, a pamięć o zmarłych potrafiła ułożyć arabeski na szczycie płyty w wiązanki kwiatów czy ziarnem wypełnionych kłosów, zakwitnąć w postaci małego samotnego kwiatka niezapominajki lub zabłysnąć tym, czym dla kogoś była - gwiazdką z nieba. Przypomniał mi się najwspanialszy chyba na świecie cmentarz Campo Santo w Genova la Superba, podobny do galerii rzeźb najlepszych artystów włoskich, pełen zastygłych w rozpaczy postaci, przeważnie kobiecych, ubranych w koronkowe szaty tkane z karraryjskiego marmuru. Najsilniej jednak przemawiały cmentarze bitewne i groby żołnierzy włoskich poległych w pierwszej wojnie światowej. Na grobach pozostawiono przedmioty będące w użyciu podczas bitwy przez tych, którzy w niej polegli. Drutem telefonicznym połączone dwa groby z ustawionymi na nich telefonami mówiły o tym, co się tu stało przed laty, tak jak gdyby to się stało przed chwilą. Ci dwaj po dziś dzień nie stracili pomiędzy sobą łączności. Doszedłem do rzuconego nad Północne Morze cmentarza