Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zadumany nie ocknął się, aż kędyś w miejscu, którego już i poznać mu było trudno, choć okolice znał dobrze. Rozglądał się po niej, stojąc na skraju lasu u łąki, a koń jego głowę z zarośli wystawił i patrzał też na dolinę, od której go woń zielonej trawy dochodziła; gdy tuż niedaleko rżenie się ozwało, tętent, i siwy koń przybiegł, radując się, do Mirkowego, prychając, a do nozdrzów mu łeb przykładając. Zdziwił się nie pomału Mirek, poznając w nim konia Lublany, a że bezpański dziko chodził, wnet mu pętlę narzucił na łeb, i zajął go; konisko się nie opierało, stęsknione za stadem a może i za ludźmi. Jako wspomnienie Lublany, o której myślał, iż przepadła może, koń mu był drogi; więc już o łowach ani myśląc, rad z tej zdobyczy, począł się kierować co rychlej ku domowi. Pociechę miał jakąś z tego, iż mu się siwy dostał. Zaledwie do chaty przybywszy, postawił go na pierwszym miejscu u żłobu, odgrodził od innych, i sam pielęgnować go zaczął, a bardzo się nim lubował. Przybyły nazajutrz Czapla, gdy go w chacie nie znalazł, do stajni za nim poszedł. — Patrzajcie, co mnie za szczęście spotkało — zawołał Mirek — najlepszego konia, jakiego na wszystkie kraje nasze znam, dostałem nie wiedzieć jak. Chodził bezpański, jakby na mnie czekał. To siwy koń Lublany. Na nim — odwracając się do Czapli — wszystkich bym Leszków wyścignął. — Czemuż nie! takiś dobry jak i oni! — rzekł Czapla. — Lepszy od nich — odparł Mirek — bo tego, co oni, nie pragnę. Pół dnia ze starym przegadali. Były jeszcze trzy dni do gonitw; namawiał Czapla druha, aby dla ciekawości jechał: ten się opierał; tak się rozeszli. Zostawszy sam, dopiero Mirek, gdy nudzić począł, rozmyślił się na siwego siąść i pojechać patrzeć na dziwowisko. Nazajutrz rano, konia przybrawszy, ruszył w drogę. Pusta ona zwykle bywała i trudno na niej spotkać było człowieka, a teraz sznurem szli i jechali ciekawi ku gródkowi, bo drugi raz się to przytrafić za życia ludzkiego nie miało. Ten i ów po drodze jadącego pozdrawiał i zaczepiał; ale Mirek do rozmowy nie był chętny, i puszczając przodem albo wyprzedzając, wolał jechać tak sam, dróżyn wyszukując pustych. Pod gródkiem, choć jeszcze cały następny dzień zostawał na przygotowania, obozy leżały do koła. Kneziowie przybyli już wszyscy, i każdy z osobna się obozem położył. Mirek, i tu stroniąc od innych, na uboczu się zatrzymał; przy nędznych chatach na podzamczu. Tu, upatrzywszy stajenkę u ubogiego człeka, na noc się wprosił. Dla siebie nie potrzebował wiele, byle ulubionemu koniowi dobrze było. Wieczór piękny na przyzbę go wyprowadził. Gospodyni poszła po ziele dla krów, stary mąż jej, po wodę, dzieci tylko w podwórku zostały. Chłopców dwu wyrostków, w zgrzebnych koszulach, boso, biegało od płota do płota. Nie zważał zrazu Mirek na nich, aż gdy głośniej coraz poczęli sprzeczać się z sobą, o uszy jego obiły się wyrazy, które się do gościńca na gonitwę przeznaczonego ściągały. Słuchać więc począł. — Ty nie wiesz nic, Sytku — mówił starszy — a co ja doszedłem, ho! ho! to taka rzecz, że za nią — by nie jeden konia dał. — No cóż? — Nie powiem. — Mów! — Nie chcę! Sprzeczali się, śmieli; starszy usiadł i, nie widząc na przyzbie obcego, szeptać zaczął: — Na tym gościńcu co po nim biegać mają, my wczoraj we trzech po nocy się puszczali, kto wyprzedzi! Pucek, jak ruszył, tak zaraz się wywrócił i nogę wywinął. My do niego; a tam doły pokopane, chrustem pokryte, piaskiem przysypane. Poczęli my macać i kołkami próbować — po całym szlaku ich pełno, ino lewa strona od nich wolna. Stary Berzda to zrobił dla kogoś i ten kneziem będzie, co na lewo pójdzie; inni albo łby pokręcą lub konie popsują. Chłopcy z dobrej sztuki śmiać się poczęli, obiecując sobie pojutrze zabawę z tego wielką. Mirek słuchał, nie wierząc. Gdy jednak noc zapadła i wszyscy się pospali, ciekawość go wzięła, przekonać się, czy chłopiec nie kłamał. Księżyc, choć na pełni, osłonięty był chmurami: mógł więc nie postrzeżony dostać się do gościńca, z którego obu stron krzaki rosły łozowe. Pusto na nim było, lecz, gdy księżyc na chwilę z za obłoków się wychylił, spostrzegł Mirek od gródka jadącego mężczyznę na koniu, w którym poznał z przestrachem nieboszczyka Leszka, co się na gródku spalił. Cień to był, gdyż na wylot przezeń przeglądała góra i zamek. Widmo jechało, nie tykając ziemi, ponad drogą, powoli, z podniesioną głową, w kołpaku kneziowskim, ręką w bok się trzymając Chciał Mirek, widząc je zbliżające się ku sobie, uciec, lecz strach go jakiś ogarnął, że ruszyć się nie mógł. Kneź sunął coraz bliżej ku niemu. Widać już było całe oblicze jego, ale nie takie jakie za życia miał, dziwnie odmłodzone i wypięknione, jasne, spokojne, rozumne. Oczy jak dwa ognie błyskały mu w szeroko rozwartych powiekach, lecz światłem nie ziemskim, osobliwym jakimś, przenikającym. Gdy źrenice te zwrócił na Mirka, przykuł go jeszcze mocniej do ziemi: Skryć się nawet nie mógł w łozinie, bo gałęzie się na ziemi pokładły