Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Jancy - powiedziałem - potrzebuje rytmu. - Wiem - odparł Thomas. - Wejdź. Dom Zebrań był ogromny nawet według kryteriów pierwszych osadników. Wewnątrz miał około dziewięćdziesięciu metrów długości, czterdziestu szerokości, a dach umieszczono na wysokości trzech pięter. W każdym narożniku płonęło ognisko, zaś na środku pomieszczenia rozpalono olbrzymi stos, wciąż podsycany przez pięcioro ludzi - mężczyzn i kobiet - dorzucających gałęzie i coś podobnego do żwiru; prawdopodobnie sipsi. Indianie używali tego miejsca jako areny igrzysk oraz podczas spotkań z Synami Słońca, to znaczy członkami warstwy panującej, którzy do majestatu głów państwa dodawali godność sędziów. Raz w roku, gdy Wędrowiec powracał z niebios, niosąc wieści o wszystkich rozproszonych klanach, plemię zbierało się, aby jeść, pić i słuchać. Niewolnicy, śmierdziele, Szlachetnie Urodzeni oraz Synowie Słońca siadali pospołu. Sam kilkakroć uczestniczyłem w takiej uroczystości. Lecz to, co teraz działo się w Domu, nie miało nic wspólnego z tradycyjnym Zgromadzeniem. Dla Gerabalda Corazona byłby to zapewne wizerunek pieklą - gdyby w nic wierzył. Większość kapłanów Kleru traktowała historię i ewolucję człowieka jako zrąb Wiary. Istnienie Doga pomijano na ogół milczeniem. Indianie wierzyli w bóstwa opiekuńcze. Jednemu z nich od czasu do czasu składali ofiary z ludzi. W tej chwili siedzieli w luźnych rzędach wokół ogniska. Tuż przed paleniskiem odbywała się ceremonia zdobienia ciał tatuażem, uświetniania nieco pijanym tańcem oczekujących na swoją kolej wojowników. Prawdopodobnie zbierali siły, aby mężniej wytrzymać ból. Wrzeszczeli, jakby tatuowano ich jednocześnie ze szczęśliwcem właśnie poddawanym tej operacji. Opodal ustawiono dużą pryczę, na której złożono coś przypominającego ciało owinięte w poplamiony na czerwono i purpurowo zwój materiału. Był to zabiły dzisiaj Indianin. Włączyłem bank pamięci. Obraz pomieszczenia był niezwykle kontrastowy, iskrzący się wspaniałą czerwienią i szkarłatem, to znów zgaszony głęboką, aksamitną czernią. Powinieneś to zobaczyć na własne oczy. Oczywiście mogłem wszystko zarejestrować w banku pamięci, ale nie miałem możliwości, aby utrwalić całą gamę świateł i cieni wypełniających pomieszczenie. Ponieważ jednak żaden ze znanych mi dziennikarzy nie miał okazji choćby rzucić okiem na podobną ceremonię lub na tak zachowujących się Indian, więc ja robiłem, co mogłem. Wokoło, na podłodze, najgęściej w pobliżu ścian odpoczywali wytatuowani wojownicy. Niektórzy nadal się poruszali, inni leżeli lub siedzieli obejmując kobiety lub siebie nawzajem. Duszące skwarem powietrze pachniało słodkawą wonią psipsi. - Patrzyłem w przyszłość - powiedział Thomas, prowadząc mnie w odległy koniec hali. - Każdą drogę, jaką widziałem, pożerała fala nieszczęść i kłopotów, niczym postępujące zakażenie. Miałem uczucie, że schodzę ze schodów, których każdy stopień ma inną wysokość. Potknąłem się, odzyskałem równowagę, kaszlnąłem. Purpurowoczerwona mgiełka uleciała mi z gardła i zawisła przed twarzą w formie niewielkich obłoków. Poruszała się, tworząc niejasne obrazy i twarze. Cholerne sipsi - pomyślałem. Nic chciałem znać swej przyszłości. Zamachałem rękami i przyśpieszyłem kroku. Thomas roześmiał się, jak gdyby znał moje myśli. A może wypowiedziałem je na głos? Tego nic pamiętałem, a bank pamięci rejestrował wszystkie wydarzenia równie subiektywnie, co mój umysł. - Nawet bogowie mają złe dni - odezwał się Thomas i wskazał ciało leżące na pryczy. - Wielkie Słońce padł pod ogniem z automatu. - Twój wuj? - Tak. Pragnął samodzielnie pokierować atakiem. Zginął jak wojownik. Żałuję, że tak mało go znałem. - Kto go zastępuje? - Nikt, póki Siostra Słońca, Metay-andi, nie wybierze następcy spośród swych dzieci. Wybór sukcesji po zmarłym należał do kobiet. Jeśli Wielkie Słońce zginąłby za życia swej matki, to wyznaczyłaby następcę spośród jego braci. Ponieważ zaś matka nie żyła, najstarsza siostra musiała wskazać na któregoś ze swych synów. - Co zobaczyłeś w przyszłości? Spojrzałem poważnie na Thomasa i położyłem mu rękę na ramieniu, choć wiedziałem, że to nie ukoi jego bólu. Nie zatrzymał się. - Nic, czego bym pragnął - odparł. - Chcę jedynie odzyskać Radża i dać rytm Jancy. Opowiedzieć, co wiem, i odjechać. - Miałeś użyć swych przywilejów, aby schwytać złoczyńcę. - Nic miałem wyboru. Do cholery, dla ciebie zrobiłbym to samo. Moi przyjaciele nie mogą być niewolnikami. Muszę o nich walczyć, nawet jeśli to oznacza zaprzedanie własnej duszy