Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Może niech jazda ruszy? - Jazdą w lesie tośmy się zajmowały w górskiej dywizji - mruknęła Achaja. - Jeden pluton potrafił powstrzymać atak jazdy na nasz pułk. - To co? Stoimy i czekamy? - Możemy się modlić - mruknęła Harmeen. - Albo tamte bataliony się przebiją, albo nie - dodała Achaja. - Jak nie... To niech każdy robi co chce. Bez znaczenia. - Nasi wrogowie musieli ściągnąć posiłki - powiedziała Harmeen. - Nawet bez dymu, nawet w lesie, zatrzymanie dwóch batalionów jest przecież niemożliwe. - Im to powiedz. Skąd wiesz, co tam się dzieje? - Może, kurde, przybliżymy się do tego pożaru? - wtrąciła oficer piechoty. - To nam tyłki spłoną. Szlag! Czemu nie atakują? - Zajęci z przodu. Spoko, spoko, zaraz nas rozwalą. - Achaja otarła twarz z potu. - Pani kapitan. Co przewiduje podręcznik piechoty w takiej sytuacji? - Jeśli oddział zachował zdolność bojową, należy ruszyć do ataku. - O, żesz. Kto pisał ten podręcznik? - Pewnie jakieś krówsko siedzące w zimową noc przy kominku, z dużą wódką w jednej ręce i piórem w drugiej. - Podręcznik pisali mężczyźni - wtrąciła Harmeen. - Pan Biafra nakazałby teraz atakoodwrót ze szczególnym uwzględnieniem zdecydowanego natarcia i panicznej ucieczki. - Mamo, co to znaczy? - Pewnie nic. Ale każdy facet, jak nie wie, co zrobić, to mówi sprzeczności. - A kobieta mówi sprzecznościami nawet jak wie, co robić - zakpiła Achaja. - Ty co? Jesteś chłopak przebrany w kieckę, że trzymasz z nimi? - Jakbym wiedziała, co zrobić, to bym tu nie sterczała jak dupa wystawiona na kopniak. Wrzaski i odgłosy bitwy cichły wyraźnie. Ponieważ było raczej nieprawdopodobne, żeby ktoś tak szybko pokonał dwa bataliony, więc znaczyło to, że bitwa oddala się. Piechota była spychana, albo realizowała jakiś manewr. Wychodziło na jedno. - No, to po nas, koleżanki. - No - splunęła Achaja i zaklęła. Podskoczyła do swojego plutonu. Szybko odnalazła sierżant. - Słuchaj, Shha, żegnaj siostrzyczko. - Już żeśmy się żegnały, jak cię Virion chciał zabić. Teraz też nie dadzą rady! - Teraz dadzą, siostrzyczko - szepnęła. - Pamiętaj, jak się zacznie, trzymaj się największej grupy i biegnij do naszych. Wiesz, jak jest w lesie. Bogowie strzały noszą. Cień szansy masz. - Nie pójdę bez ciebie, malutka! - Pójdziesz. Ja też będę biegła, ale jak będziemy na siebie patrzeć, to nas obie skoszą. Daj, małpeczko, z siebie wszystko, co? - No, nie ma sprawy. Jeszcze się napijemy razem. Na pohybel tym skurwlom. - No. Cześć, dziewczynko. - Cześć, malutka. Trzymaj się i nie pękaj. Achaja wróciła do oficerów. - I co? - Jakieś cienie zbierają się chyba. Gówno widać - mruknęła kapitan piechoty. - Arnne. - Achaja podeszła do czarownicy. Ta jednak siedziała na ziemi z podkulonymi nogami, obejmując rękami własne kolana. Była kompletnie załamana. - Słuchaj, czujesz coś poza ciężarem bytu? - Nic. Odczep się wreszcie. Achaja wróciła do oficerów. - No, to co? Biegniemy? - Trzeba to było zrobić wcześniej - warknęła kapitan piechoty. - Wcześniej? Nie. Zaczekamy, aż nas zaatakują. Wtedy żołnierze przeciwnika pomieszają szyki ich łucznikom. Ze dwie, trzy dziewczyny będą miały swoją szansę. Inaczej by nas wymietli strzałami. - Może i ma pani rację - zreflektowała się kapitan. - Zapowiedzieć ludziom? - Nie. Po co dezorganizować? Jak pani ryknie „chodu” w odpowiedniej chwili, wszystkie pojmą. Stały niepewne, obserwując ledwie widoczne pomiędzy drzewami cienie. Pożar za plecami dawał trochę światła, ale bardziej mamił wzrok, niż pozwalał coś dojrzeć wyraźnie. Achaja usłyszała z tyłu cichą uwagę rzuconą przez porucznik saperów: - No, ładnie. To teraz jesteśmy same, mając za jedyną osłonę tę śliczną dupeczkę ze zwiadu. Niech im powie, kurwa, że jest księżniczką, może przepuszczą. Achaja potrząsnęła głową. Była odpowiedzialna za tych ludzi? Po raz pierwszy w życiu poczuła ciężar dowództwa. Właściwie nie była, ale... Była. Miała najwyższy stopień. Trochę inaczej to wyglądało naprawdę, niż przy studiowaniu podręczników w pałacu w Troy. Jakie to wtedy było łatwe. Poświęcić setkę dla osłony skrzydła, puścić korpus do frontalnego ataku - przewidywane straty czterdziestu od sta, w tej formie działań. A jak się szło z tymi ludźmi? Co wtedy znaczyło czterdzieści od sta? Albo, jeszcze lepiej, sto od sta? Ile od sta znaczyła Shha, Mayfed, Zarrakh, Lanni, Harmeeen, Bei, Sharkhe, Chloe i ta, fajna w sumie, kapitan piechoty? Ile od sta znaczyła ta nieznana piechociarka, która pozwoliła jej się ukryć pod swoją tarczą, wystawiając przy tym własną nogę? Psiamać. Przypomniała sobie Viriona, który śmiał się w jej głowie. Przypomniała sobie Krótkiego. Hekke mówił: „Uczyłem cię tego, co uczyłem... Ja jednak stanąłem naprzeciw Nolaana. Bez żadnych szans”. No dobra, chłopaki. Może i wiem, co chcecie mi powiedzieć. Tym swoim śmiechem, milczeniem i przypomnieniem bezsensownej walki z Nolaanem. Może i wiem! - No dobra, dziewczyny. - Wyszła na środek małej przestrzeni zajmowanej przez oddział. - Zaraz zaczniecie biec. Rzucać wtedy tarcze. Rzucać kusze. Miecze musicie mieć ze sobą. Walcie do naszych batalionów i powiedzcie, niech podpalają to kurestwo. Nie wiem, ilu się uda. Ale może. Harmeen podniosła pytający wzrok. Kapitan piechoty zmełła przekleństwo. Uśmiechnęła się nagle. - No, to teraz... wóz albo przewóz, co? - Ano, jak mówią, strzały Bogowie noszą. Nie sądzę, żeby Bogom chciało się dzisiaj biegać za szybko po ciemku. Ktoś się roześmiał. Achaja wyciągnęła swój miecz. - A pani - zerknęła na usmoloną porucznik saperów - musi biec również. Mając za jedyną osłonę „śliczną dupkę ze zwiadu”. Odwróciła się na pięcie, roztrąciła szereg i wyszła wprost na rozpędzające się właśnie do ataku cienie. - No co, kurwa?! - ryknęła. - Co tak po ciemku biegniecie? Skoczyła do przodu w kompletną ciemność. Walczy tylko ciało, mówił Virion. Cios... uuuuuuu... ładnie! Czyjaś ręka szybowała w powietrzu, zupełnie odłączona od ciała, którego jeszcze przed chwilą była częścią. Upadła na plecy, odbiła się i chlasnęła płasko. Nie trafiła