Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ostrożnie odchylił zasłonę lektyki, wślizgnął się do środka i opadł na wolną ławkę. Naprzeciwko niego siedział stary człowiek, cały obandażowany; owijające go opaski przymocowano do ścian lektyki, by nie upadł. Tkaniny były nasączone różnorodnymi ostro i kwaśno pachnącymi esencjami. William prawie stracił oddech. W mdłym świetle przyglądał się bogatym sukniom zmarłego, łańcuchom, wysadzanemu szlachetnymi kamieniami sztyletowi zatkniętemu za szarfę i wspaniałemu turbanowi, który tak był zawiązany, że podtrzymywał zmarłemu szczękę. Nieboszczyk miał ręce skrzyżowane na piersi, a dłonie przyozdobione drogocennymi pierścieniami. William z Roebruku siedział naprzeciwko wielkiego wezyra Fachr ad-Dina, który tutaj nie tyle był złożony na marach, ile przyszykowany do drogi. Ponieważ od starego pana nie wiało grozą, minoryta pozostał na miejscu. Poczuł się bezpieczny, a olejki eteryczne dopełniły reszty - zasnął. IV BŁĘDY POPEŁNIONE PRZEZ WŁADCÓW Z diariusza Jana ze Joinville Pod Mansurą, 11 lutego A.D. 1250 Sądzę, że muzułmanie poczuli się zwycięzcami; mieli też do tego prawo - mogli nas jeszcze zmusić do wielu takich bitew, podczas gdy nam coraz trudniej i z coraz większymi stratami przyjdzie przetrzymać każdą następną. Mimo to wieczorem król Ludwik zgromadził wokół siebie dowódców i najlepszych rycerzy, kazał dla nich odprawić mszę, sam ukląkł i głośno prosił Boga Wszechmogącego: - Dziękujemy Ci, Panie! Dwa razy w tym tygodniu dałeś nam zaszczyt potykać się w polu z poganami, chociaż nie użyczyłeś swym orędownikom ostatecznego zwycięstwa. Pomagaj dalej naszej sprawie, bo w Twoim imieniu wyruszyliśmy i ku Twojej chwale chcemy ją doprowadzić do końca! Non nobis, Domine! Non nobis, sed nominis tui ad gloriom!* Ostatnie zdania były hołdem dla rycerzy z zakonu templariuszy, którzy także ten drugi dzień bitwy opłacili krwawym mytem, stracili bowiem wielkiego mistrza, którego miejsce zajął marszałek Renald z Vichiers. Jako że król mówił o "sprawie", joannici odnieśli jego słowa do siebie i wyciągnęli wniosek, że śmiałe ambicje poległego brata były panu Ludwikowi znane i przez niego aprobowane. Tak w każdym razie ja uważałem, sądząc po nienaturalnym zachowaniu, z jakim pan Jan z Ronay wziął mnie pod rękę, gdy opuściłem czerwony pawilon króla. - Czy mieliście, drogi Joinville, wiadomość od waszego sekretarza? - Zabrzmiała w tym życzliwa troska, ale wiedziałem, że dobro Williama nie obchodzi go ani trochę. - Moi turkople wrócili i oświadczyli, że minoryta zwiał razem ze szlachetną głową i pozostałymi relikwiami hrabiego Artois! To naprawdę dziwne, samowolne działanie... - Co mogę na to odpowiedzieć, szlachetny mistrzu? - Nie wiedziałem istotnie nic. - William z Roebruku często chadza własnymi drogami, ale jak dotąd zawsze dochodził do celu. Okażcie jeszcze trochę cierpliwości! Uwolniłem się od jego ramienia i wróciłem do swego namiotu. Gdzie też może się podziewać mój William? - Czy chcecie zobaczyć jeszcze raz dostojnego wezyra, Allah jurhamu wa-jahdu ala al-dżanna?* - Nie - odpowiedział władczy głos, który przestraszył Williama. - Zawieźcie go niezwłocznie do jasirat attahnid, na wyspę balsamowanych, ażeby go przyjęli fauran! - głos Bajbarsa przybrał na ostrości - powiedziałem: natychmiast. Mają odstawić lub odłożyć wszystkie inne mumie, mają pracować dzień i noc, ażeby wezyr wrócił do Kairu w takim stanie, który nie wywoła na naszych twarzach rumieńca wstydu, nie tyle wobec jego syna, ile wobec Turanszaha. Nowy sułtan powinien zobaczyć, że szlachetnego i sprawiedliwego człowieka wielce poważamy, tak jak może zobaczyć na przykładzie głowy królewskiego frankońskiego psa, jak postępujemy z naszymi wrogami. Zagadnięty milczał, chyba pozostawił innym przekazanie potężnemu panu nieszczęsnej wiadomości, że głowy Roberta Artois nie da się już pokazać. Ta głowa zawinięta w zakrwawiony kaftan paliła teraz podołek Williama jak rozżarzone węgle. Mnich ledwie się odważył odetchnąć. Podniesiono lektykę, nie uznając za konieczne rzucić jeszcze okiem do wnętrza. Gdy ruszyli, William wcisnął się do kąta, a stary pan skinął lekko głową. Wydawało się, jakby uśmiechem dodawał minorycie ufności. Ruiny Heliopolis leżały wśród rozległych ogrodów letniej rezydencji sułtanów Kairu. Wykorzystywano je z upodobaniem do urządzania polowań i odświętnych uciech w wąskim gronie dworskiego towarzystwa. Turanszah powiadomił przez posłańca swoją macochę Szadszar, że życzy sobie tam się z nią spotkać, gdyż zamierza, nie wstępując do Kairu, udać się prosto do Mansury. Gdy ze swą świtą przejechał Bab asz-Szams al-Muszrika, bramę wschodzącego słońca, zdziwił się, że nie oczekuje tam komitet powitalny, nad wyłożoną bazaltowymi płytami drogą dojazdową nie zwieszały się girlandy i nie powiewały chorągwie, kwiatów też nikt nie rozsypał. Strażnicy stali wprawdzie szpalerem, ale nie podnieśli radosnych okrzyków. Jeszcze bardziej niż świeżo koronowany sułtan rozgniewała się Madulajn, siedząca z dziećmi na odkrytym wozie, turkoczącym w koleinach starej viae triumphalis*, nie wyłożonej dywanami, które tłumiłyby stukot kół. Czerwony Sokół nieco przygnębiony jechał za Turanszahem i wielokrotnie oglądał się stroskany na powierzone mu upominki nowego władcy. Jeśli przywitanie miało wypaść faktycznie tak lodowato, jak się zapowiadało, to właśnie na faworycie i dzieciach w pierwszej kolejności wyładowałaby się niechęć dworu. Pochlebcy z Kairu byli gniazdem szerszeni, kolorowa gromada z Dżaziny wyglądała natomiast jak niewinny rój motyli. Bardzo niewielu jechało konno, Antinoos w damskim siodle, większość kazała się nieść w lektykach i cieszyła się dźwiękami cymbałów i fletów, na których przygrywali należący do orszaku muzykanci. Nie mieli żadnego wyczucia oczekującej ich złości, a jeśli nawet, niewiele ich to martwiło. Między palmami ukazały się teraz wierzchołki pawilonów, które kazał ustawić Gamal Mohsen, naczelny eunuch. Wszystkie bez wyjątku były zajęte przez dwór, dostojników ze stolicy. Przed największym namiotem stała Szadszar ad-Dur, rządząca sułtanka. Była Armenką z pochodzenia, która z pozycji tureckiej niewolnicy doszła do stanowiska władczyni absolutnej. W rzeczywistości przyznana jej przez mameluków władza była wyjątkowa w historii świata arabskiego, ale Szadszar po trzech miesiącach panowania traktowała ją jako sobie należną. Obok sułtanki stał Husam ibn abi' Ali, namiestnik Kairu, i Baha Zuhajr, pisarz nadworny