Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W końcu dwóch stójkowych poszło z nim, by sprawdzić, czy rzeczywiście mieszka pod wskazanym przez sie- bie adresem. Ujrzeli, jak otwiera sobie kluczem drzwi, po czym zajęli stanowisko po drugiej stronie ulicy, aby mieć oko na dom. Kiedy George wszedł do środka, pomyślał, że dla zabicia czasu rozpali w pie- cu i zrobi sobie śniadanie. Wszystko jednak leciało mu z rąk, począwszy od szufel- ki z węglem, a na łyżeczce skończywszy, ewentualnie on leciał z nóg, potknąwszy się na czymś. Narobił przy tym takiego hałasu, iż drżał z przerażenia, że pani G. obudzi się, pomyśli, że to włamywacze, otworzy okno i zawoła „Na pomoc!", po czym tych dwóch detektywów wtargnie do domu, skuje go kajdankami i odstawi do aresztu. Nerwy miał już całe w strzępach, więc gdy wyobraził sobie rozprawę karną, był przekonany, że ławnicy nie uwierzą w jego wytłumaczenia, zostanie skazany na dwadzieścia lat ciężkich robót, a jego matce ze zgryzoty pęknie serce. Zrezy- gnował więc ze śniadania, owinął się w płaszcz i przesiedział w fotelu, dopóki o wpół do ósmej nie zeszła na dół pani G. George powiedział, że od tej pory już nigdy nie wstał za wcześnie. Nauczka, jaką wtedy otrzymał, nie poszła na marne. Siedzieliśmy opatuleni kocami, gdy George opowiadał mi tę autentyczną hi- storię, a gdy skończył, zabrałem się do budzenia Harrisa za pomocą wiosła. Trze- cie szturchnięcie podziałało: obrócił się na drugi bok, mówiąc, że zejdzie za chwi- lę, i żeby mu wystawić sznurowane trzewiki. Zaraz mu jednak uzmysłowiliśmy, gdzie się znajduje, używając do tego celu bosaka. Usiadł gwałtownie, skutkiem czego Montmorency, który spał snem sprawiedliwych na jego piersi, pofrunął na drugą stronę łódki. Potem podciągnęliśmy płachtę, wystawiliśmy na zewnątrz cztery łby, spojrze- liśmy na wodę i zadrżeliśmy. Wieczorny plan brzmiał, że wstaniemy wczesnym rankiem, zrzucimy z siebie koce i szale, po czym, zerwawszy płachtę, damy nura do wody z radosnym okrzykiem, aby zażyć długiej, pysznej kąpieli. Nie wiem dla- czego, ale teraz pomysł ten nie był już taki kuszący. Woda wydawała się mokra, a powietrze zimne. — No to kto pierwszy? — powiedział wreszcie Harris. Nie było pretendentów do palmy pierwszeństwa. George wycofał się z konku- rencji, chowając się na łódkę i naciągając skarpety. Montmorency dobył z siebie mimowolny skowyt, jakby sama myśl o kąpieli była dlań torturą, natomiast Harris powiedział, że bardzo trudno byłoby dostać się z powrotem na łódkę i poszedł szukać spodni. 79 Nie miałem ochoty dawać za wygraną, chociaż i we mnie pomysł kąpieli bu- dził zastrzeżenia: a jeśli będą ostre kamienie albo wodorosty? Postanowiłem pójść na kompromis. Stanę na brzegu i trochę się ochłapie. Wziąłem więc ręcznik, wy- pełzłem na brzeg i wszedłem na gałąź drzewa, która schodziła głęboko do wody. Było siarczyście zimno. Wiatr wiał ostry jak brzytwa. Pomyślałem, że mimo wszystko się nie ochłapie. Wrócę na łódkę i włożę ubranie. Już się okręciłem, gdy ta przeklęta gałąź puściła pode mną i razem z ręcznikiem wpadłem do wody z potężnym pluskiem. Zanim się zorientowałem w sytuacji, byłem już na środku Tamizy, z galonem wody w brzuchu. — Ja cię kręcę! Jerome dał nura! — usłyszałem głos Harrisa, gdy ostatkiem tchu wypłynąłem na powierzchnię. — Nie sądziłem, że starczy mu ikry, a ty? — I jak tam? — zawołał George. — Cudownie — wybulgotałem w odpowiedzi. — Frajerzy jesteście, żeście nie weszli. Za nic w świecie bym sobie tego nie odmówił. Może jeszcze spróbujecie? Wystarczy odrobina silnej woli. Nie zdołałem ich jednak przekonać. Przy ubieraniu wydarzyła się dość zabawna rzecz. Było mi bardzo zimno, gdy wróciłem na łódkę i spiesząc się, by włożyć koszulę, niechcący wyrzuciłem ją za burtę. Dostałem ataku wściekłości, zwłaszcza że George wybuchnął śmiechem. Nie widziałem w tym nic śmiesznego, o czym nie omieszkałem poinformować George'a, a on zaczął się śmiać jeszcze głośniej. Nigdy jeszcze nie widziałem takich paroksyzmów śmiechu. W końcu straciłem do niego cierpliwość i zwróci- łem mu uwagę, jaki z niego debilny, niedorozwinięty umysłowo kretyn o kurzym móżdżku, lecz on zarżał jeszcze głośniej. Wtem, gdy w końcu wyłowiłem koszu- lę z wody, zauważyłem, że to nie moja koszula, lecz George'a — musiałem się w pośpiechu pomylić. Nareszcie i do mnie dotarł cały komizm sytuacji i z kolei ja zacząłem się śmiać. Im częściej przerzucałem wzrok z mokrej koszuli George'a na jej ryczącego ze śmiechu właściciela, tym bardziej byłem ubawiony. Targał mną tak spazmatyczny śmiech, że znów upuściłem koszulę do rzeki. — Nnnie... wyłłłowisz? — wybełkotał George w przerwach między gulgota- mi śmiechu. Przez jakiś czas nie byłem w stanie mu odpowiedzieć, lecz w końcu zdołałem wtrącić między me czkania: — To... nie moja koszula, tylko... twoja! Nigdy w życiu nie widziałem, żeby radość tak szybko ustąpiła z czyjejś twa- rzy. — Co! — wrzasnął, skacząc na nogi. — Ty durny matole! Może byś tak uwa- żał, co robisz! Czemu się, do licha, nie pójdziesz ubierać na brzeg? Ciebie nie można wpuścić na łódkę. Dawaj bosak. Spróbowałem go uczulić na aspekt komiczny zagadnienia, lecz na próżno