Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zważyła go w dłoni, podrzuciła i złapała za rękojeść. — Jestem Neesa, skryba i osobista strażniczka Lady Zelandry. Potrafię rzucać tym sztyletem z dużą wprawą. — Dobrze o tym wiem — warknął Conan, czując małą iskierkę nadziei. — Heng Shih chciałby cię potrzymać do rana, aby nie niepokoić pani. Ale ja myślę zabrać cię do Lady Zelandry, żebyś opowiedział jej swoją historię. Czy przysięgasz na swych bogów, że nie spróbujesz mnie skrzywdzić ani uciec, jeśli wypuszczę cię z celi. — Masz na to słowo Cymmerianina. Neesa schowała sztylet, obróciła się i zdjęła z kołka na ścianie kajdany. Podała je przez otwór w kracie, a Conan wziął je bez słowa. Zrobione były z dobrze naoliwionej stali i połączone trzema zwykłymi, grubymi łańcuchami. Cymmerianin kolejno zamykał kajdany na swych nadgarstkach. Zatrzaskiwały się z metalicznym dźwiękiem, który w wąskiej kamiennej celi brzmiał nieproporcjonalnie głośno. Gdy spojrzał w górę, jego oczy na długą chwilę spotkały się z oczami kobiety. Neesa nie potrafiłaby nazwać tego, co ujrzała w oczach barbarzyńcy, ale bez wahania sięgnęła po pęk kluczy wiszący na innym kołku. Klucz w zamku obrócił się ze zgrzytem i drzwi niemiłosiernie skrzypiąc stanęły otworem. Potężny Cymmerianim przez chwilę zatrzymał się w kamiennym portalu i wyszedł na korytarz. Neesa poczuła nagle strach, który zaraz zniknął, gdy spojrzała na twarz Conana. Szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Prowadź — rzekł. — Na Croma, jak to dobrze wiedzieć, że tej przeklętej nocy szczęście nie całkiem mnie opuściło. VII Shakar z Keshanu krążył niespokojnie w czterech ścianach swej marmurowej sypialni. Chodził od osłoniętego baldachimem i zarzuconego jedwabiami oraz egzotycznymi futrami łoża, po nie osłoniętej marmurowej podłodze, do okrągłego stołu z rzeźbionego i polerowanego dębu. Na stole — oprócz stojącej na środku, misternie wykonanej srebrnej szkatułki — nie było nic innego. Czarnoskóry czarodziej zatrzymał się, wpatrując nieruchomo w szkatułkę. Tym razem nie potrafił się obrócić, by kontynuować nerwowy spacer. Zamiast tego rozpostarł nie okryte rękawiczką palce. Na dłoni miał siatkę żył tak wystających, jak u człowieka dwukrotnie starszego. Rękę położył ze czcią na wieczku srebrnej skrzyneczki. Gdy ją otwierał, dreszcz przeszedł przez jego ciało. Wewnętrzna powierzchnia szkatułki była wypolerowana do lustrzanego połysku. W jednym z rogów znajdowała się mała kupka proszku o kolorze ciemnej zieleni, jak igły północnej sosny. Obok spoczywała mała srebrna łyżeczka, taka jak do karmienia niemowląt. Shakar patrzył pożądliwie na szmaragdowy proszek. W grymasie odsłonił pożółkłe zęby aż po dziąsła. — Tak mało zostało — westchnął. Opuścił wieczko i odwrócił się gwałtownie, by powrócić do przemierzania pokoju. Doszedł do łoża, obrócił się z impetem, aż szata zaświstała na wypolerowanej podłodze, i zrozumiał, że jego zamysł obraca się wniwecz. Srebrne pudełko magicznie pociągało go do siebie, aż stanął i podniósł wieczko. Desperacko i chciwie chwycił łyżeczkę dłonią. W tym momencie fala różowego światła zatańczyła na nagiej ścianie, tuż za stołem. Shakar zesztywniał przepełniony obawą, że pożądanie szmaragdowego pyłu zmąciło mu umysł. Z wolna przez ściany jego sypialni zaczęły przepływać strugi wielobarwnego światła. Zaczęły splatać się ze sobą, przemieniając w świetlistą mgłę. Wkrótce tęczowa mgła zajęła całą ścianę. Shakar patrzył w niemym zadziwieniu, jak kolory przygasają, a pojawia się jaśniejące, białe światło. Zmaterializowała się tam ciemna postać mężczyzny, zawieszona nieruchomo w bladym blasku fosforyzującej mgiełki. Głowa — ciemna i pozbawiona rysów jak u cienia — zwróciła się w stronę Shakara i zaczęła mu się przyglądać. — Słodki Secie! — Czarny czarodziej chwiejnie cofnął się o krok, uniósł do ust łyżeczkę pełną zielonego proszku i wysypał na język. Jego ciałem wstrząsnęło szarpnięcie jak pod wpływem silnego ciosu, a łyżeczka upadła, wesoło dzwoniąc o marmurową podłogę. Bezładny jęk szaleństwa wyrwał się z jego ust i rozbrzmiał w ciszy pokoju. Dzika siła napełniła jego wyczerpane członki, a twarz zajaśniała szatańską wesołością. — Wtargnąłeś do mych komnat i zginiesz, głupcze! — zawył Shakar. Jego ręce wykreślały w powietrzu złożone znaki. Na koniec lewa dłoń strzeliła palcami i zmieniła się w haczykowaty szpon. Wyciągnął go w kierunku unoszącej się w świetlistym obłoku postaci i wyszczekał szereg gardłowych sylab, słów w języku, który był już starożytny na długo przed pochłonięciem Atlantydy przez wody oceanu. Wokół jego lewego nadgarstka zmaterializował się zwiewny pierścień wirującej ciemności. Ostre igły białego światła zamrugały w czarnym kręgu, a promieniujący z niego, przenikliwy chłód, zmienił dyszący oddech Shakara w pióropusze pary. Ręka Keshańczyka cofnęła się i natychmiast wystrzeliła do przodu, ciskając czarnym pierścieniem tak, jak rzuca się kamieniem. Pierścień z niedużą prędkością ruszył w stronę postaci. Wśród jasnych oparów postać leniwie uniosła swą rękę–cień, natrafiając na czarny krąg, który rozerwał się na blednące, czarne smużki. Shakar głośno łapał oddech. Napastnik tak po prostu, niedbale strząsnął z siebie najbardziej śmiercionośne ze śmiertelnych zaklęć jego repertuaru. Bezbarwny, metaliczny śmiech wydobył się z zawieszonej w powietrzu sylwetki i światłość oświetliła dotąd pozbawioną rysów maskę ciemności. Pojawiła się twarz, a była to twarz, którą Shakar z Keshanu dobrze znał. — Eldred! — wyjęczał. — Czemu mnie dręczysz? — Padł na kolana, a dłonie wyciągnął w proszącym geście. — Muszę mieć więcej lotosu! Wszystko, co mam, jest twoje! Czego ode mnie chcesz? Co muszę zrobić, Eldredzie? Świetlna mgła zaczęła zmniejszać się, ciemniejąc na brzegach i skrywając przed wzrokiem ciemną postać. Głos Shakara narastał w szaleńczej desperacji. — Eldredzie! Nie opuszczaj mnie! — Ale czarodziejska zjawa kurczyła się i malała, aż zamieniła w oderwane pasemka rozproszonego oparu. Shakar stał teraz twarzą do gładkiej marmurowej ściany. Gorące łzy zakręciły się w oczach i spłynęły po zapadłych policzkach czarownika, który nie mógł ich powstrzymać. Ktoś stał za drzwiami. — Panie! Panie, co cię niepokoi? — Przytłumiony głos Gulbandy przedzierał się przez ciężkie skrzydła drzwi