Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Komandor podpisała zezwolenie na wywóz. No, to wszystko w porządku. Sekcja obsługi podlegała nam obojgu. A to jej statek. - Nie mogliście zabrać psa? Boże, nienawidzę kotów. Zawsze podkradają się do człowieka. - Nie, sir, one nie przystosowują się. Nie znoszą nieważkości. - Czy musieliście wykonać jakieś specjalne przeróbki? W zbiornikach? - spytał Charlie. - Nie, sir. Mieliśmy dodatkowe miejsce. - Wspaniale; to oznaczało, że będę dzielił zbiornik ze zwierzęciem. - Musieli- śmy tylko skrócić pasy. Potrzebuje innego środka wzmacniające- go ściany komórkowe, ale to było uwzględnione w cenie. Charlie podrapał zwierzę za uchem. Kot zamruczał, ale nie poruszył się. - Wygląda na ogłupiałego. Mówię o zwierzęciu. - Podaliśmy mu wcześniej środek usypiający. - Nic dziw- nego, że był taki spokojny; lek spowalnia metabolizm do poziomu ledwie podtrzymującego funkcje życiowe organizmu. - Będzie łatwiej go przywiązać. - Myślę, że to w porządku - powiedziałem. Może to po- prawi morale załogi. - Jednak jeśli zacznie plątać się pod noga- mi, osobiście wrzucę do recyklizera. - Tak jest! - zawołał sierżant z wyraźną ulgą, sądząc, że nie mógłbym tego zrobić takiej sympatycznej kulce futra. Pocze- kaj no, koleś. I tak sprawdziliśmy wszystko. Po tej maszynowni została tylko olbrzymia ładownia, w której czekały myśliwce i rakiety, unieruchomione w potężnych chwytakach przed rozpoczęciem przyspieszania. Zeszliśmy z Chariiem, żeby na nie spojrzeć, ale po tej stronie śluzy nie było wizjera. Wiedziałem, że w następnym pomieszczeniu jest jeden, ale tę sekcję już ewakuowano i nie warto było przeprowadzać nużącej procedury napowietrzania i ogrzewania tylko po to, żeby zaspokoić naszą ciekawość. Poczułem się zupełnie zbędny. Wywołałem Hilleboe, która zameldowała, że wszystko jest w porządku. Została nam jeszcze godzina. Wróciliśmy do mesy i nakłonili komputer, żeby zagrał z nami w "Kriegspieler". Kiedy gra zaczynała robić się ciekawa, usłyszeliśmy sygnał dziesięciominutowego ostrzeżenia. "Średni okres bezawaryjnej pracy" zbiorników wynosił pięć tygodni; tak więc miało się pięćdziesiąt procent szans na prze- trwanie w zanurzeniu przez pięć tygodni, zanim w wyniku pęk- nięcia jakiegoś zaworu lub rury człowiek zostanie zgnieciony jak owad. W praktyce jedynie stany najwyższego zagrożenia uspra- wiedliwiały przebywanie w zbiornikach dłużej niż dwa tygodnie. Na tym etapie podróży mieliśmy spędzić w nich nie więcej niż dziesięć dni. Jednak, o ile chodzi o pobyt w zbiornikach, pięć tygodni czy pięć godzin to jedno i to samo. Kiedy ciśnienie ustali się na odpowiednim poziomie, człowiek traci poczucie czasu. Ciało i mózg zmieniają się w beton. Żaden ze zmysłów nie dostarcza bodźców i można godzinami zabawiać się, usiłując przeliterować swoje nazwisko. Dlatego wcale mnie nie zdziwiło, że wydawało się, iż upłynęła ledwie sekunda od wejścia do zbiornika, a już byłem suchy, a ciało mrowiło mnie od wracającego czucia. Pomieszczenie wyglądało jak zjazd astmatyków na środku łąki; trzydzieści dziewięć osób i jeden kot kaszlało i kichało, żeby pozbyć się resztek flurowęgla- nu. Kiedy odpinałem pasy, otwarły się boczne drzwi, zalewając kabinę oślepiającym blaskiem. Kot wyszedł pierwszy, zostawia- jąc w tyle zbity tłum ludzi. Chcąc zachować godność, czekałem, aż wszyscy wyjdą. Przeszło sto osób kręciło się na zewnątrz, rozprostowując kończyny i rozmasowując kurcze. Godność! Otoczony akrami młodych kobiecych ciał, patrzyłem na ich twarze i rozpaczliwie usiłowałem rozwiązywać równanie różniczkowe trzeciego sto- pnia, aby opanować nieodparty impuls. Poskutkowało na chwilę wystarczająco długą, abym zdołał dotrzeć do windy. Hilleboe wykrzykiwała rozkazy, ustawiając ludzi w szeregu, i kiedy drzwi zamykały się, zauważyłem, że jeden pluton ma jednakowy siniak pod oczami. Dwadzieścia podbitych oczu! Bę- dę musiał porozmawiać o tym z obsługą zbiorników i z lekarzem. Potem ubrałem się. 4. Zostaliśmy na l g przez trzy tygodnie, czasami przecho- dząc w nieważkość, dla sprawdzenia kursu, podczas gdy "Masaryk II" wykonywał długą, ciasną pętlę z kolapsara Resh-10 i z powrotem. Ten okres minął bez sensacji, załoga szybko przy- wykła do trybu życia na statku. Dawałem im jak najmniej roboty, a maksimum zajęć szkoleniowych i gimnastyki - wyłącznie dla ich dobra, chociaż nie byłem aż tak naiwny, żeby uważać, że oni też tak sądzą. Po tygodniu na l g szeregowiec Rudkoski (pomocnik kucha- rza) założył bimbrownię, w której produkował jakieś osiem litrów czystego, 95 procentowego alkoholu. Nie chciałem mu tego re- kwirować - życie było wystarczająco smutne. Nie miałem nic przeciwko temu, dopóki ludzie przychodzili na wartę trzeźwi, ale byłem cholernie ciekawy, jak zdołał wydębić substraty z za- mkniętego obiegu materii na statku i czym ludzie płacili mu za gorzałę. Posłałem zapytanie po linii służbowej, prosząc Alsever, żeby dowiedziała się tego. Ona spytała Jarvil, a ten Carrerasa, który siedział koło Orbana - kucharza. Okazało się, że to był pomysł Orbana, który pozostawił najgorszą robotę Rudkoskiemu i palił się, żeby pochwalić się komuś godnemu zaufania. Gdybym jadał posiłki z żołnierzami, może zorientowałbym się, że dzieje się coś dziwnego. Jednak oficerowie nie byli wtaje- mniczeni. Przy pomocy Rudkoskiego Orban stworzył na statku gospo- darkę opartą na alkoholu. Przebiegało to tak: Do każdego posiłku był jeden bardzo słodki deser - budyń, krem lub ciasto - który mogłeś zjeść, jeśli zniosłeś jego kleisty smak. Jeżeli jednak deser stał na twojej tacy, kiedy podchodziłeś z nią do okienka recyklizera, Rudkoski dawał ci kwit na dziesięć centów i wrzucał słodką masę do kadzi fermentacyjnej. Miał dwie dwudziestolitrowe kadzie -jedna "pracowała", kiedy napełniał drugą. Na tych dziesięciocentowych kwitach opierał się cały system, dzięki któremu mogłeś kupić pół litra alkoholu (o wybra- nym smaku) za pięć dolarów. Pięcioosobowa grupka nie jedząca wcale deserów mogła kupić litr na tydzień; dosyć na wesoły wie- czór, ale za mało, żeby miało to być poważniejszym problemem. Diana przyniosła mi tę wiadomość razem z butelką Pędzonki Rudkoskiego, nieudolnie zaprawionej środkiem zapachowym. Bimber dotarł do mnie przez wiele rąk, ale brakowało tylko kilku centymetrów. Ciecz miała koszmarny smak truskawek zmieszanych z kmin- kiem. Nieoczekiwanie, w sposób typowy dla osób rzadko piją- cych alkohol, bardzo posmakowała Dianie. Kazałem przynieść trochę lodu i po godzinie zupełnie się ugrzała