Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Była zmęczona po dwudniowej podróży, lecz w drodze na górę zaczęła się dosłownie zataczać. Doznała silnego zawrotu głowy. Nie chcąc, by Khondemir ujrzał ją w momencie słabości, przystanęła na chwilę, przywołując całą siłę woli. Gdy poczuła się lepiej, pokonała lekkim krokiem resztę drogi na szczyt, nie zdradzając śladu wyczerpania, które przenikało ją od czubka głowy po palce stóp. — Jestem, Khondemirze — powiedziała równym, spokojnym głosem. — Czekałem na ciebie — odparł Khondemir. Mag miał na sobie komplet ceremonialnych szat. Togę barwioną krwią khitajskich smoków pokrywały wyszywane złotą i srebrną nicią niepokojące, dziwaczne postacie. Na ramiona czarnoksiężnik narzucił krótką pelerynę ze skóry dziewiczej zamorańskiej księżniczki, trzysta lat wcześniej złożonej w ofierze przez pewnego turańskiego maga. — Przyniosłaś to, o co cię prosiłem? — zapytał. — Masz. Powinno ci wystarczyć. Z kieszeni wszytej w podszewkę szaty Lakhme wyjęła jedwabny kapciuch i niewielką szklaną fiolkę. Khondemir wziął je i odwrócił się w stronę osobliwej konstrukcji wzniesionej na szczycie kurhanu obok wysokiego godła na żelaznym słupie. Z wierzchołka słupa zwisały falujące na wietrze białe końskie ogony i wyszczerzona czaszka jakiegoś fantastycznego stworzenia. Czarnoksiężnik złożył to, co przyniosła Lakhme, na niskim stole z drewna i skór. Osobliwością ołtarza były przymocowane do jego rogów rzemienne pasy. Czarnoksiężnik wymalował na nim konwulsyjnie zwinięte sylwetki, przypominające te, które pokrywały jego szatę. Lakhme utkwiła w nich zafascynowane spojrzenie. Czuła emanującą od nich moc. Gdy zobaczyła, że wymalowane sylwetki zdają się pełzać po ołtarzu, odwróciła wzrok. W dole widać było ognie turańskiego i sogariańskiego obozowiska. Dalej rozpościerał się pas ciemności, za którym z kolei widać było mniejsze ogniska, rozpalone przez Hyrkańczyków. Był to krąg tak olbrzymi, że Lakhme poczuła ucisk w żołądku. — Rozumiem, dlaczego nie pozwoliłeś swoim ludziom wchodzić tutaj po zmroku — powiedziała. — Ten widok tchnąłby trwogę w najśmielsze serca. — Są i inne powody — odparł Khondemir. — Poświęciłem to miejsce i nikt inny prócz mnie, ciebie i księżniczki Ishkali nie może tu postawić nogi. Gwiazdy weszły we właściwy układ, faza księżyca jest odpowiednia, a ognisko zdarzeń przeniosło się właśnie tutaj. Jutro w nocy przywołam wielką Potęgę. Kiedy zanurzę błogosławiony sztylet w pierś Ishkali i wydrę z niej bijące jeszcze serce, spełnią się wszystkie nasze plany. Zyskam całkowitą władzę nad kaganem Bartatuą. Kiedy skończy się bitewny zamęt, to ja będę prawdziwym wodzem wielkiej zdobywczej armii, a wkrótce potem zostanę królem Turanu — uśmiechnął się błogo. — A ty, moja droga, będziesz panować razem ze mną. Oczywiście, nie jako królowa. Turańczycy nigdy nie zgodzą się, by została nią nisko urodzona Vendhianka, lecz będziesz moją pierwszą nałożnicą. — Oczywiście — powtórzyła, nie tracąc z ust uwodzicielskiego uśmiechu. — Nigdy nie marzyłam, że będę królową. Jednakże… — omiotła spojrzeniem olbrzymi pierścień ognisk — …liczyłam, że dzisiaj rzucisz swe czary. Możesz nie dożyć jutrzejszej nocy. Siły Hyrkańczyków są potężne. Ich wściekłość wzmaga dodatkowo to, że cudzoziemcy bezczeszczą ich cmentarzysko. Nawet bez łuków i koni jest ich dosyć, by zmieść was z powierzchni ziemi wyłącznie dzięki przewadze liczebnej. — Nie obawiaj się — na usta Khondemira wrócił pobłażliwy uśmiech. — Moi ludzie to doświadczeni żołnierze. Wykorzystają całą przewagę, jaką daje im uzbrojenie i zajmowana pozycja. Poza tym nie wszyscy Hyrkańczycy goreją chęcią zemsty za skalanie tego miejsca. Jedynie plemię kagana, Ashkuzowie, uważają je za święte. Pozostali robią wiele? hałasu, lecz tylko po to, żeby okazać wierność Bartatui. Jutro, gdy staną pieszo do walki na otwartym terenie, nie będą już tacy niezwyciężeni. Na ziemi, z ręczną bronią, to tylko hołota. Lakhme przypomniała sobie ironiczne słowa Bajazeta. — Być może masz rację. — Oczywiście, że mam. I zostanę królem Turanu. To przeznaczenie. W tym momencie, widząc go na szczycie kurhanu we wspaniałych szatach, Lakhme zdolna była w to uwierzyć. — Wiem, jakie są rozkazy Bartatui co do jutrzejszej walki — powiedziała. — Powiedzieć ci teraz? — Zejdźmy do mojego namiotu. Powiesz je również moim oficerom. Zeszli z kurhanu. Lakhme nie bała się, że zobaczą ją oficerowie Khondemira, ponieważ nie mogli jej zdradzić. Gdyby plany czarnoksiężnika zawiodły, a ushikagan odniósł zwycięstwo, żaden z wrogów nie zostałby oszczędzony. Nawet gdyby jednego czy dwóch zatrzymano przy życiu, by ich przesłuchać, dopilnowałaby, by umarli, nim rozwiążą się im języki. Minęli ognisko, przy którym rozmawiali ostrzący broń Turańczycy. Instynkt podsłuchiwania kazał Lakhme zwrócić uwagę na ich słowa. — Idzie nasz pan — powiedział jeden z mężczyzn przesuwając kciukiem po ostrzu długiego, zakrzywionego sztyletu. — Powiada, że dzikusy nie zaatakują dziś w nocy i wygląda na to, że ma rację. Do wschodu słońca jesteśmy bezpieczni. — To prawda — odpowiedział jego towarzysz z sardonicznym uśmiechem. — Jesteśmy bezpieczni, o ile Conan z Cymmerii nie złoży nam kolejnej wizyty. Mężczyźni wokół ogniska roześmiali się z jego dowcipu. Lakhme poczuła, jakby na jej sercu zacisnęły się lodowate palce. Z trudem rozumiała dialekt turańskich rozbójników, lecz imię Conana trafiło do niej równie pewnie jak hyrkańska pętla na szyję ofiary. Zatrzymała się w pół kroku i zwróciła ku Khondemirowi. — Conan! Cymmerianin! Co wam o nim wiadomo? — spytała niskim, natarczywym głosem. Khondemir zareagował jak rażony gromem. — Conan z Cymmerii! Dlaczego jego imię tak cię zaniepokoiło? — Odpowiedz mi! — nalegała Lakhme. — To najnowszy postrach tych szubieniczników. Zeszłej nocy do obozu zakradł się szpieg, który twierdził, że właśnie tak się nazywa. Miał ze sobą towarzysza, ale ten się nie odzywał. Moi ludzie otoczyli ich, lecz ten Conan okazał się lwem wśród hien. Usiekł mnóstwo żołnierzy i zniknął bez śladu. Jak ktoś chce teraz postraszyć kompana, wymienia jego imię. To nie może być prawda, pomyślała przerażona Lakhme. — Jak wyglądał i skąd przybył? — zapytała. — Ci, którzy przeżyli, twierdzą, że to prawdziwy olbrzym z czarnymi włosami i chyba jasnymi oczami. Wysmarował się na czarno, by uniknąć wykrycia. Podejrzewam, że zakradł się tu z sogariańskiego obozu, żeby mnie szpiegować, lecz ich dowódca zaprzecza, by ktoś taki u nich służył. Ten nadęty osioł potraktował mnie bezczelnie. Oczywiście kłamie. Skąd indziej Conan mógłby przybyć? Ludzie nie wałęsają się bez celu po jałowym stepie. Mówi ci coś jego imię? — To mój wróg — odrzekła