Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Psują nasz styl i nie stanowimy już takich... indywidualności jak niegdyś. Jesteśmy w stanie utrzymać chwyt w materii jedynie najmniej- szym palcem u nogi; a nawet to musi odzwierciedlać przeciwstaw- ne siły, które w nas działają. Kielich i Włócznia były dla pierwszych ludzi wygodnymi symbolami, łatwymi do zrozumie- nia i, tak naprawdę, nigdy ich nie ulepszyliśmy. Strzykawka i fiolka? Kałasznikow i telewizor? Nawet w połowie nie tak przekonujące. W dodatku nie wyrażają zwięźle tego, do czego jesteśmy zdolni w naszych przeciwstawnych stanach. Myśl o nich jako o biegunach złączonych i oddzielonych od siebie, jeśli chcesz. Rozdzielone, miażdżąca siła i głęboka wiedza, wojna i pokój, obrona i konsolidacja, ranienie i uleczanie. Razem... - zachicho- tał - no cóż, nazwijmy to twórczym tarciem. Jest to przekonywa- jący symbol, na który każdy reaguje, umysł prymitywny i współ- czesny, nawet jeśli nie rozumieją do końca. Przeciwieństwa działające razem zamiast oddzielnie; tworzące coś nowego. - Dobrze. Tylko czemu to służy? - Dzięki temu możemy, choć w uproszczony sposób, kiero- wać częścią naszej mocy. Mocy, nad którą nawet pan nigdy nie był w stanie zapanować; po prostu dlatego, że nie umie pan jej sobie wyobrazić. Pański umysł nie może pojąć jej pochodzenia i działania. My natomiast, chociaż ją posiadamy, nie mamy wystarczająco jasnego pojęcia o świecie materialnym, tak więc... Strzeliłem palcami. - Więc... delegujecie. Uśmiechnął się znowu. - Tak. Brzmi to jak zwrot z pańskiej praktyki menedżerskiej, prawda? Wybieramy kogoś, komu można zaufać, i pozwalamy mu, albo jej, kierować mocą poprzez symboliczne pośrednictwo Graala i Włóczni. Kierować poprzez rytuały o wielu psycho- logicznych warstwach znaczeń. To przemawia wprost do we- wnętrznego ,Ja", i jest równie czytelne dla szamana z Cro-Magnon, jak i dla pana, dzisiaj. Spojrzałem na niego, zdumiony. - Dla... - Och, tak. Dlatego właśnie istnienie króla stanowi tak wielką różnicę. Kiedy Graal ma swego króla, jest silny, a gdy króla nie ma, słabnie; jego moc jest tak wielka, że nie ośmiela się sam nią kierować. Problem w tym, że królowie nie rodzą się na kamieniu - muszą być silni, odpowiedzialni, żądni przygód, i umieć przez te przygody przechodzić... Krótko mówiąc, panie Fisher, niech pan to nazwie, jak się panu podoba, choćby rekrutacją, ale jestem tu po to, by zapolować na pana. Omal się głośno nie roześmiałem: ten nagły powrót do żargonu biznesmena! - Z dala od firm, wobec których powinienem być lojalny, które stworzyłem? - Z dala od firm, które już nie potrzebują pańskiej lojalności i kreatywności, do tej, która pana potrzebuje. I to desperacko, jeśli wolno mi się tak wyrazić, panie Fisher. Jesteśmy przekonani, że ktoś taki jak pan, jest naszą jedyną szansą, i to nie szansą na sukces, ale wręcz na przetrwanie. W tym pokoleniu znaleźliśmy tylko kilku trochę podobnych do pana; nikt w pełni panu nie dorównuje. Znowu zamrugałem. - Jestem pewien, że pan przesadza. Splótł palce. Zdenerwowało mnie to, bo właśnie sam miałem ochotę to zrobić. - Wcale nie. Królowie należą do rzadkości nawet wśród tych, którzy już długo żyją na Spirali. Większość ludzi nie wzrasta w ciągu życia: po prostu stają się coraz bardziej tym, czym byli od samego początku. - Jak Jyp, na przykład... Tak. Z dobrego pilota stał się pilotem doskonałym. - Niezupełnie tak to jest. Ale zasada jest właściwa. Albo Mali, która rozwijała się dotąd i będzie się rozwijała nadal: jest przywódcą, kiedy musi, ale wcale jej się to nie podoba. Wybrani muszą od samego początku być przywódcami. Nie chodzi jednak tylko o to. Niełatwo nam szukać odpowiednich ludzi, trudno jest nawet znaleźć kandydatów. Nie kierujemy się zasadami dziedzi- czenia choć zwykle, gdy już kogoś znajdziemy okazuje się, że jest spokrewniony z królami. Wydaje mi się, że najwłaściwsze jest połączenie dziedziczności, trochę odpowiedniego wpływu środo- wiska i sporej dawki przypadku, kombinacji genów, przeznacze- nia, może czegoś jeszcze. Na szczęście właściwi ludzie często sami nas znajdują. Kiedy ich widzimy, umiemy się na nich poznać. Poznaliśmy się na panu. Wziąłem głęboki wdech. - I... Wydaje mi się, że pana znam. Znowu uśmiech, tyle, że teraz już inny. Przez chwilę mój gość wyglądał jakoś inaczej. - Tak, zna nas pan. Na razie w niewielkim stopniu, ale pozna nas pan znacznie lepiej. - Jeśli się zgodzę? - Nie musi pan. - Ty bezczelny sukinsynu! -Wybuchnąłem. -Jakim prawem jesteś tego taki pewien? Jakim prawem myślisz, że wiesz, co powiem? Podniósł się z miejsca. - Nie mam do tego prawa, i wcale tego nie wiem. Tyle, że okoliczności są dość niezwykłe. Zrozumie pan to. Jego oczy zwęziły się na chwilę w zagadkowym uśmiechu, który gdzieś już widziałem. Z tym, że nie był to uśmiech nikogo, kogo on mi przypominał. - Obawiam się, że to także wiemy. Powinienem raczej powie- dzieć: pamiętamy. Problem w tym, że pamięć jest zawodna. To nieuniknione, gdy jest ich aż tylu. I to nie jedyny problem. Ale chyba powienienem iść, zanim zezłoszczę pana jeszcze bardziej. - Rozejrzał się wokół. - Miło mi się rozmawiało, miło było tu po prostu posiedzieć. Tyle mi to przypomina... Pamiętam, że był pan... cóż, powiedzmy, zimny jak ryba