Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
do końca życia podłączeni są mieszkańcy owej planety, przy czym wegetatywne procesy ich ciał podtrzymują urządzenia automatyczne (np. wprowadzające do krwi odżywki, itp.). Taka cywilizacja wydaje się naturalnie koszmarem. Podobne kryteria nie mogą jednak decydować o jej prawdopodobieństwie. Decyduje o nim coś innego. Istniałaby ona tylko przez długość życia jednego pokolenia — podłączonego do „Superfautomatu”. Byłaby to więc osobliwa eutanazja, rodzaj przyjemnego, cywilizacyjnego samobójstwa. Dlatego ziszczenie jej uważamy za niemożliwe. FANTOMATYKA OBWODOWA I CENTRALNA Fantomatykę można ustawić w szeregu, na który składają się, znane z historii, sposoby mniej lub bardziej swoistego oddziaływania na mózg ludzki, przy użyciu bodźców obwodowych („prefantomatyka obwodowa”) lub działających ośrodkowo („prefantomatyka centralna”). Do pierwszych należą wykształcone zwłaszcza w starych cywilizacjach rytuały wprowadzania ludzi w stan swoistej ekstazy za pośrednictwem bodźców motorycznych (rytuały taneczne na przykład), słuchowych (wpływanie „rozkołysujące” na procesy emocjonalne impulsami rytmicznymi —melodyczność bowiem jest w stosunku do rytmu ewolucyjnie młodsza), wizualnych itp. Pozwalały one wprowadzać grupy ludzi w stan przyćmienia indywidualnej świadomości, czy raczej zwężenia jej pola, jakie towarzyszy zawsze bardzo silnym emocjom. Takie szczytujące podniecenie zbiorowe kojarzy się współcześnie ze „zbiorowym rozpasaniem”, z orgią, ale w dawnych społecznościach było to raczej na poły mistyczne, na poły demoniczne zlewanie się indywidualnych przeżyć w stanie powszechnego podniecenia, w którym pierwiastki doznań seksualnych wcale nie dominowały, owszem, takie praktyki przyciągały raczej swą tajemniczością, tym, że wyzwalały ukryte w człowieku, nie znane z doświadczenia codziennego moce. Do drugich należą praktyki zażywania substancji takich, jak meskalina, psylocybina, haszysz, alkohol, wywar z muchomorów, itp. Sprowadzają one, przez wpływ na chemizm mózgu, przeżycia subiektywnie podniosłe, rozkoszne, czasem apelujące raczej do estetycznych, to znów raczej do emocjonalnych stron ducha. Oba rodzaje takich praktyk zresztą nieraz kombinowano, aby uzyskać w ten sposób możliwą kulminację doznań; z fantomatyką czynności owe łączy aktywne wpływanie na wprowadzaną do mózgu informację, celem wywołania w nim stanu pożądanego nie przez to, że jest adekwatny jako regulator w stosunku do otoczenia, ale przez to, że stan taki daje rozkosz lub wstrząs (katharsis), więc po prostu silne i głębokie przeżycie. Czy owe dawne praktyki stanowiły przejawy zbiorowej manifestacji sadyzmu bądź masochizmu? Czy też były to przejawy życia religijnego? Albo prapoczątki tej „sztuki mas”, która nie oddziela twórców od odbiorców, lecz czyni wszystkich współtwórcami „dzieła”? Co nas to obchodzi? Sprawa ma pewien związek z klasyfikacją samej fantomatyki. Psychoanalityczne szkoły skłonne są sprowadzać wszelkie ludzkie działania do elementarnych źródeł popędowych. Zarówno purytańska asceza, jak i najjaskrawsze wyuzdanie otrzymują wtedy etykietki „masochizmu” bądź „sadyzmu”, przy czym nie o to nawet idzie, że te twierdzenia są nieprawdziwe, ile o to, że ta prawda jest zbyt trywialna, aby mogła służyć nauce. Dyskusje na temat panseksualizmu, itp., są równie jałowe, jak byłyby nimi spory o to, czy akt seksualny jest przejawem słonecznej aktywności. W ostatniej instancji zapewne tak jest: ponieważ życie zawdzięcza swe powstanie promieniowaniu słonecznemu, a więc, przedstawiając długie łańcuchy przyczyn i skutków, idące od naszej gwiazdy ku skorupie Ziemi, a dalej poprzez ciągi rozwojowe ewolucji, można wykazać, jak deterioracja energetyczna kwantów promienistych w roślinach, stanowiących z kolei pożywienie dla zwierząt, do których należy też człowiek, doprowadza, koniec końców, na pewnym, niezmiernie już od energetycznego źródła odległym etapie, do aktów płciowych, dzięki którym cały ten proces w ogóle może być kontynuowany (bo bez rozmnażania organizmy by wszystkie wymarły). I podobnie można powiedzieć, że popęd płciowy sublimuje się w dzieło artystyczne. Kto tak mówi, wyraża metaforę raczej aniżeli prawdę — a w każdym razie nie jest to prawda naukowa. Nie wszystko jest bowiem prawdą naukową: ocean zmiennych nieistotnych jest większy od oceanu głupoty, a to już coś znaczy. Gdy ciągi przyczynowo—skutkowe stają się dostatecznie długie, każda próba wiązania odległych od siebie etapów nabiera charakteru przenośni raczej aniżeli naukowego twierdzenia. Szczególnie już odnosi się to do systemów złożonych, typu sieci neuronowej, gdzie, ze względu na mnogie wewnętrzne powiązania i pętle sprzężeń, trudno ustalić, co jest skutkiem, a co przyczyną. Poszukiwanie „pierwszych przyczyn” w sieci tak złożonej, jak mózg ludzki, to aprioryzm czystej wody. Choć się przed tym psychiatra–psychoanalityk będzie bronił, z jego twierdzeń wynika, że srogi wychowawca dzieci i Kuba–rozpruwacz różnią się od siebie tak tylko, jak dwa samochody, z których pierwszy ma dużo lepsze hamulce od drugiego, i dlatego nie powoduje katastrof. Tak więc, działalność artystyczna, magiczna, religijna i rozrywkowa nie były przed setkami lat tak oddzielone, jak dziś