Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Znowu nic. Znowu nadaremnie przeczekałem cłaą minutę. Tylko patrzała na mnie szklanym wzrokiem. Oburzony taką obojętnością trzasnąłem drzwiczkami i ruszyłem w drogę szybko, aby odrobić stracony czas. Druga część wyspy była "górzystą" (jeśli można użyć tego określenia), w porównaniu z naszą "niziną". Olbrzymie zwały lodu piętrzyły się przede mną i nadeszło południe, kiedy wreszcie stanąłem u kresu wędrówki potłuczony, obolały, niemożliwie posiniaczony. Posuwałem się szczytem wysokiego grzbietu, wysyłając tęskne spojrzenia na skraj widnokręgu, czystego jak zawsze. Ocean pienił się na jakieś sześćdziesiąt jardów pode mną, obmywając łagodnie z tej strony zbocze lodowca. Korzystając z dość gładkiej drogi szedłem niezmordowanie naprzód, wiedząc, że w ten sposób obejdę całą tę część pływającej wyspy i na wieczór stanę w pobliżu naszej równiny, o ile oczywiście nie zagrodzą mi drogi zwały brył lodowych, rozpadliny, iglice czy inne przeszkody w tym stylu. I około trzeciej godziny wyrosła przede mną nieprzebyta przeszkoda. Początkowo sądziłem, że jest nią tylko ta potężna bariera spiętrzonych głazów lodu, wznosząca się na dobre sto jardów ponad poziom grzbietu, którego szczytem wędrowałem dotychczas. Lecz podszedłszy bliżej przekonałem się, że równolegle do niej biegnie z tej strony głęboki jar. Jego ściany były tak strome, tak obnażone ze śniegu i oślizgłe, że najzręczniejszy góral nie sforsowałby tej podwójnej przeszkody, a co dopiero ja, dziecko dolin, syn wielkiego miasta, w dodatku wygłodzony, osłabiony, słaniający się na nogach. Już to, że zdołałem się wedrzeć tutaj przy pomocy prymitywnej laski, było prawdziwym cudem. Pozostało mi więc do wyboru: cofnąć się, rozpocząć odwrót lub spróbować obejść niemożliwe do przebycia miejsce. Wybrałem to drugie po krótkim namyśle. Posuwałem się teraz południowo_zachodnim brzegiem wąwozu w kierunku środka wyspy. Od czasu do czasu kładłem się na krawędzi, aby się rozejrzeć w położeniu i poszukać wzrokiem, czy nie ma gdzieś w pobliżu miejsca, które umożliwiłoby mi opuszczenie się na dno jaru. Wreszcie, a było to o trzy kwadranse na czwartą, dostrzegłem opodal masę dużych brył lodu leżących na moim zboczu i przymarzniętych zapewne. - "Tamtędy zejdę, jedna przeszkoda będzie pokonana, ale co z drugą? Czy nie lepiej zawrócić?" - myślałem, spoglądając z rozpaczą na przeciwległą ścianę wąwozu gładką, niemal prostopadłą, a tak wysoką, że cień jej padł aż na tę stronę. - "Skoro tyle czasu już straciłem, nie będę się cofał" - zadecydowałem i ruszyłem śmiało ku owym głazom na zboczu. Było to jedno z niewielu miejsc na naszej wyspie, gdzie śnieg utrzymał się do tej pory pomimo kilku ciepłych dni. Miał to do zawdzięczenia cieniowi rzuconemu przez olbrzymią górę lodową, która go przez większą część dnia zasłaniała przed morderczymi promieniami słońca. Przyzwyczajony do ostrożnego stąpania po lodzie, obolały skutkiem częstych upadków, cieszyłem się już naprzód, że teraz będę szedł jak po kobiercu i niewiele trapiłem się myślą, iż znowu sobie nogi przemoczę. Lecz zaledwie uszedłem kilka kroków, zaledwie dotarłem do najwyżej na zboczu położonego bloku, stanąłem jak wryty. Na białym tle widniały dwa odciski olbrzymich łap ptasich. Ich palce musiały być złączone błonami i musiały posiadać potworne pazury. Z głębokości śladów mogłem wnioskować o ciężarze i rozmiarach ptaka, który w tym miejscu snadź odpoczywał chwilę przed dalszym lotem. - A Halina twierdzi, że Upiory Atlantyku urodziły się w mej wyobraźni - pomyślałem i fala urazy, żalu do mej słodkiej małżonki zalała mi znowu serce goryczą. - Przyprowadzę ją tutaj jutro - obiecywałem sobie. Ostry, przenikliwy krzyk rozdarł w strzępy grobową ciszę. Odwróciłem głowę szybko i skamieniałem z przerażenia. W połowie wysokości prostopadłej ściany wąwozu poruszyło się coś. Biegła tam (mniej więcej równolegle do dna jaru) galeryjka, a na niej stał szereg dość symetrycznych brył, słupów, powiedziałbym stalagmitów, gdyby nie to, że stalagmity zwężają się w szpic ku górze. Z tej odległości wyglądało to tak, jak gdyby ktoś na kryształowej półce poustawiał cały rząd obdartych z papieru głów cukru. I nagle wszystkie te "głowy cukru" zaczęły się ruszać, nadymać, przysuwać ku sobie i oddalać się znowu. Ten niesamowity kadryl martwych na pozór przedmiotów trwał może pół minuty, potem stojąca na skraju para zepchnięta przez następną, spadła z galeryjki. - Upiory! - wyszeptałem zbielałymi wargami, widząc, że zlatującym na dno jaru "głowom cukru" wyrosły nagle skrzydła. Dwa olbrzymie ptaki wznosiły się w górę szybkim lotem. Rosły mi w oczach. Z początku miały rozmiary mewy, później bociana, później małego strusia, aż w końcu rozrosły się nieprawdopodobnie i ze złowrogim poszumem postrzępionych skrzydeł szybowały przez rozsłonecznione powietrze, kołując ponad wąwozem. Przylepiony do wielkiego bloku lodu wsłuchiwałem się w oszalały rytm swego serca i żegnałem się w myśli z Haliną. Nie wątpiłem ani chwili, że wybiła moja ostatnia godzina. Jeśli w pierwszym momencie łudziłem się jeszcze, że te nocne ptaszyska oślepi blask słońca i powrócą czym prędzej do swej zaciemnionej kryjówki, to ich zwinne ewolucje, błyskawiczne zwroty, zręczne wymijanie iglic przeciwległej góry lodowej, pozbawiły mnie rychło tej szczypty nadziei. One widziały w dzień równie dobrze jak w nocy, zatem byłem zgubiony nieuchronnie. Najbardziej krótkowzroczny ptak musiałby dostrzec z góry czarną plamę mego futra na białym tle śniegu. O obronie, o walce nie było co marzyć. Rewolwer pozostawiłem Halinie i jedyną moją broń stanowił drążek z przymocowanym na końcu hakiem, który wbiłem tam, aby sobie ułatwić wędrówkę po śliskich szlakach lodowych