Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Przejechaliśmy, tak? - Wiem, że to chyba najważniejsza noc w jego życiu. Może być nieco spięty. - Przejechaliśmy - powtórzył Connolly. W oddali zobaczyli światła bazy, a dalej pojedynczą wieżę na środku pustyni, spowitą w snopach światła gigantycznych reflektorów. Baza w Trinity się rozrosła. Wokół pierwszych budynków pojawiły się baraki i namioty, a powietrze huczało tymczasowo zamontowanymi generatorami i głosami wylewającymi się z mesy. Pod budynkami stały w nieładzie samochody osobowe i jeepy. Deszcz przestał padać, ale utworzyły się kałuże po ostatniej burzy. Ciągle odbijały światło reflektorów. Connolly usłyszał jakby rechotanie żab. Była prawie czwarta nad ranem, ale stołówka działała na pełnych obrotach, wydając jajka w proszku i kawę, płaskie kwadraty francuskich grzanek. Przy stołach siedzieli żołnierze, grali w karty albo czytali, niczym pasażerowie czekający na dworcu. Tym razem byli tu także cywile, mężczyźni w garniturach i krawatach, w okularach o drucianych oprawkach, zgromadzili się, by oglądać historię. Connolly rozpoznał Busha i Conanta w tłumie naukowców z Góry. Cała banda tu jest, pomyślał. Kiedy Oppenheimer go zobaczył, opuścił tłum i podszedł. W sali pełnej nerwowych ludzi wydawał się wibrować z napięcia, ręka z papierosem wędrowała do ust, drżąc lekko. Connolly widział go już niespokojnego; teraz wydawał się bliski załamania. - Co jest, do diabła? - rzucił pospiesznie. - Przepraszam. Użyłem pańskiego nazwiska, żeby tu się dostać. Musiałem się z panem zobaczyć. - Rozejrzał się po zatłoczonym pomieszczeniu. - Na osobności. - Teraz? Chce mnie pan widzieć teraz? Ręka, którą poczuł na ramieniu, przerwała mu. To był Groves, wyglądający jeszcze ciężej niż zwykle. Connolly'ego znowu zaskoczyła różnica między nimi. - Meteorolodzy mówią, że się przejaśnia. Jeszcze godzina. - Potem, widząc Connolly'ego, dodał: - Co pan tu robi? - Po piątej trzydzieści jest za wiele światła - powiedział Oppenheimer - kamery... - Powiedzieli godzina - powtórzył Groves, uspokajając go. - Coś nie tak? - zwrócił się do Connolly'ego. - No, o co chodzi? - niecierpliwił się Oppenheimer. Connolly popatrzył na obserwujących go mężczyzn, ale teraz nie mógł nic powiedzieć. Były dwie wersje, nie jedna. Dlaczego uważał, że Oppenheimer będzie sam? - Muszę widzieć się z Pawłowskim. - Zaimprowizował. Oppenheimer wpatrywał się w niego, zaskoczony. - Cholera, ale ma pan nerwy, przyjeżdżając tutaj w takiej chwili. Z osobistymi problemami - mówił, prawie plując. - Jego żona jest w szpitalu. - A kim pan jest, jej pielęgniarką? - Właściwie, to z panem też muszę się widzieć, ale to może poczekać. - Może. - Złapaliśmy tego faceta. Skończyło się. - Gratuluję - uciął Oppenheimer. - A teraz niech pan wynosi się stąd do diabła. - Wtedy opanował się. - Pawłowski jest w S 10 000... to bunkier kontrolny. Może pan się z nim skontaktować po próbie. - Spojrzał na zegarek. - Jeżeli będzie próba. Już raz ją odkładaliśmy. Wiatr trzydzieści mil na godzinę. Trzydzieści. Wystarczy jak jest powyżej dziesięciu... - Mówili godzinę - powtórzył Groves dla potwierdzenia. I zwrócił się do Connolly'ego: - Nie rozumiem. Znalazł pan... - Tak, pan Connolly rozwiązał swoją sprawę - powiedział Oppenheimer, oddalając problem; zapalił następnego papierosa. - Uważa, że to wspaniała pora na zdawanie raportu. - Powiedział to z obcym akcentem. - Jeżeli to rzeczywiście godzina, to lepiej odwołajmy Kisty'ego od wieży. Musimy odwołać cały personel przynajmniej godzinę wcześniej. - Groves wyglądał na zaskoczonego. - Na wypadek gdyby samochód się popsuł i musieli iść pieszo. Będą potrzebować godziny. Do bunkra jest sześć mil. - I nikt nie pilnuje urządzenia? - zdziwił się Groves. - Nie. Damy twoim sabotażystom szansę powalczyć. - Sprawdził zegarek. - Niech się lepiej pospieszą. Groves spojrzał na niego rozbawiony, potem na Connolly'ego. - W takim razie jedźmy do S 10 000 - powiedział spokojnie do Oppenheimera