Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nieco dalej wyrastał z gładkiej drogi próg innego pęknię- cia i lód w tym miejscu zaczynał się piętrzyć w niewielką barierę. Adam wrócił do baraku i długo chodził zamyślony pośrodku między dwoma szeregami legowisk. Burnagiel, którego stan nie uległ zmianie, jęczał cicho. Z daleka dochodził raz po raz trzask pękającego lodu, Wiatr to wzmagał się, to przycichał. Po chwili wrócił także Pilewicz ze Szczepanikiem. – 76 stopni szerokości północnej – powiedział cicho do Plichty, stając przed nim. – Jeżeli jesteśmy na wysokości Alaski, tak jak przypuszczam, to do najbliższego lądu mamy ze dwie- ście siedemdziesiąt mil. – Hm – mruknął Adam. – Co pan mówi? – spytał Pilewicz. – Nic. Powiedziałem „hm”. – Ma pan zupełną rację. Plichta uśmiechnął się. Spojrzał w twarz kapitana i zobaczył jego żywe piwne oczy, pa- trzące bystro i pytająco. Bez słowa sięgnął po łopatę i kilof, zarzucił je sobie na ramię i ruszył ku wyjściu. Wszystkie głowy odwracały się za nim, gdy mijał kolejno legowiska. Odprowadzały go zdziwione, drwiące lub zawstydzone spojrzenia. Ktoś wstał. Ktoś inny zaklął głośno i podszedłszy do stosu narzędzi pochylił się nad ni- mi, wybierając z hałasem najmniej pogiętą szuflę. Ktoś zaczął wciągać rękawice i poprawiać na sobie ubranie. Adam nie zważał na to wcale. Nie czekał na nikogo. Wyszedł, nie oglądając się i dopiero w tym miejscu, gdzie na drodze startowej otwierała się pierwsza rysa pęknięcia, stanął, by od razu zabrać się do roboty. Nie odezwał się również wtedy, gdy obok niego zastukały oskardy i zachrobotały szufle kilku ludzi. Obrzucił ich wzrokiem i zaciekle pracował dalej. Było ich siedmiu: Zasada, Konkol, Prochal, Przywara i wszyscy trzej oficerowie- mechanicy. Po kilku minutach przyszli jeszcze dwaj palacze i obaj bracia Juszczykowie. W dwunastu zasypali i wyrównali szczelinę, po czyni wzięli się do niwelowania progu. Tu jednak szło im gorzej. Pokruszone bloki, naciskano przez część rozpękłej płyty, którą wiatr parł ku środkowi lodowego pola, usuwały się spod nóg. Śnieg był odwiany na dużej przestrzeni i trzeba było przerzucać go z daleka, aby przykryć ł wyrównać nawierzchnię z twardych, kanciastych brył. Gdy wreszcie i z tym się uporali, zaczął prószyć śnieg. Patrzyli z obawą na zasnuwające się chmurami niebo, myśląc, że jeżeli raz jeszcze śnieżyca i wicher zniszczą ich pracę, to już nie będą mogli zdobyć się na jej podjęcie od początku. Plichta zdawał sobie dokładnie z tego sprawę i postanowił lecieć za wszelką cenę. We dwóch z Przywarą poszli grzać smar do silnika i przygotować samolot do lotu. Tymczasem Kilometr ustawiał wzdłuż drogi zapalone latarnie naftowe, aby oznaczyć do- kładnie kierunek startu i granicę wygładzonej powierzchni. Potem przyniesiono Burnagla otulonego w futra i usadowiono go w samolocie. Przywa- ra z pomocą bosmana rozłożył i zabezpieczył skrzydła i Lamers K-6, jak czerwony zrywa- jący się do lotu owad, stanął na bieli śniegu, gotów do drogi. Jeszcze Kawka poprawiał i kontrolował coś w małej pokładowej stacji radiowej. Jeszcze kapitan Pilewicz składał mapy z wykreślonym przypuszczalnym kursem na przylądek Bar- row, jeszcze kok pakował do bagażnika żelazną porcję konserw i czekolady. Jeszcze Przywa- ra umocowywał zapasową bańkę benzyny. Wreszcie wszystko było gotowe. Przywara przerzucił raz i drugi śmigło, aby zwiększyć kompresję w cylindrach. – Wolny! – zawołał, cofając się o krok. – Wolny. Na bok! – zawołał pilot. Zamamrotał rozrusznik. Śmigło obróciło się wolno raz, drugi, trzeci... Szarpnęło. Silnik zaczął gdakać, plując błękitnym dymem. Plichta poprawił się w siedzeniu, zapiął pasy i naciągnął rękawice. Potem rozejrzał się w kabinie: licznik obrotów, wysokościomierz, termometr, dwa manometry, wskaźnik szyb- kości, przyrząd Sperry . Wyłączniki do świateł, do ogrzewacza, do radia i do iskrownika. – W porządku. Długo trzymał maszynę na wolnych obrotach, żeby silnik dobrze się nagrzał. Patrzył na otaczających go towarzyszy, których miał porzucić, by im sprowadzić pomoc. Wszyscy teraz wypełzli z baraku i stali opodal, rozmawiając o nim i o możliwości ra- tunku. Pilewicz chodził tam i z powrotem pod prawym skrzydłem samolotu, z rękami zarzuco- nymi w tył. Powłóczył nogą, przystawał, wypinał brzuch i chrząkał: „Hę?”, spoglądając na Plichtę. Sapał, wspinał się na palce i opadał na pięt garbił się i spacerował znowu. Kilometr, długi i chudy jak tyka, na której zawieszono obszerne, ciężkie futro baranie, oparty na rękojeści szufli i pochylony nad Bartkowiakiem, coś do niego mówił, uśmiechając się swymi szerokimi ustami i błyskając dwoma złotymi zębami. Prochal, Konkol i Zasada tworzyli oddzielną grupę. Stali z głowami uniesionymi, pa- trząc poważnie na Adama, jakby chcieli w niego przelać wzrokiem całą swą dzielność i wytrwałość. Uśmiechnął się do nich i podniósł rękę. Odpowiedzieli mu tym samym ge- stem, jak na komendę. Przywara stał najbliżej, oparty piersiami o zastrzał skrzydła, wyczuwając całym ciałem wibrację samolotu