Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Co zaś do robotników, pracujących w fabrykach w okolicy miasta, to upadek ich fizyczny i moralny był okropny; tworzyli oni typ biedaka, ustanowiony przez antropologię. Choć rozwój niektórych muskułów, zależny od sposobu pracy, łudzić mógł co do ich sił, wykazywali jednak nieomylne znaki chorobliwego niedorozwoju. Wzrost niski, głowa mała, piersi wąskie. Prócz tego odróżniali się jeszcze od klas zamożnych mnóstwem anomalii fizjologicznych, mianowicie częstą niesymetrycznością głowy lub członków. I skazani byli na ciągłe i stopniowe zwyrodnienie, bo z najsilniejszych pośród nich Państwo tworzyło żołnierzy, którzy mogli niedługo bronić swego zdrowia Skutecznie przed rozpustą i pijaństwem, szynki bowiem gęsto otaczały koszary. Umysłowe siły i zdolności proletariuszów słabły coraz bardziej. To stałe osłabianie zdolności intelektualnych nie wypływało jedynie ze sposobu ich życia; wynikało ono także z metodycznego wyboru dokonywanego przez chlebodawców. Ci obawiali się robotników o umyśle jasnym, niezamglonym jako zdolniejszych do stawiania słusznych żądań i dlatego starali się usuwać ich najmując w zamian robotni-ków głupich, ograniczonych, niezdolnych bronić swych praw, ale inteligentnych na tyle, że mogli wykonywać robotę, którą ulepszone maszyny uczyniły bardzo łatwą. Toteż proletariusze nic nie mogli wywalczyć dla poprawy swego bytu. Strajkami zaledwie mogli utrzymać wysokość swych płac. A i ten sposób zaczynał im się wymykać. Przerwy w wytwórczości, nieodłączne od ustroju kapitalistycznego, wywołały taki brak pracy, że w niektórych gałęziach przemysłu zaledwie strajk rozpoczęto, już bezrobotni zajmowali miejsce strajkujących. Wreszcie ci nieszczęśliwi wytwórcy pogrążyli się w ponurej apatii, której nic nie zdołało rozweselić, nic nie gniewało. Były to narzędzia potrzebne i doskonale do stanu społeczeństwa przystosowane. Zważywszy wszystko — ten układ socjalny zdawał się być jeszcze najpewniejszy, jaki kiedykolwiek widziano przynajmniej u ludzkości, bo u pszczół i mrówek jest on niezrównany pod względem stałości. Nic nie pozwalało przewidywać upadku ustroju zbudowanego na tym, co jest najsilniejsze w naturze ludzkiej: na dumie i chciwości. Jednak przezorni obserwatorzy odnajdywali kilka powodów do zaniepokojenia. Najpewniejsze, chociaż najmniej widoczne, były natury ekonomicznej i zasadzały się na coraz wzrastającej nadprodukcji, wywołującej długie i okrutne bezrobocia, którym co prawda przemysłowcy zawdzięczali złamanie siły robotników przeciwstawiając nie pracujących pracującym. Dotkliwsze niebezpieczeństwo wynikało z fizjologicznego stanu prawie całej ludności. «Zdrowie klas biednych jest takie, jakie być może, mówili higieniści; ale zdrowie klas bogatych dużo do życzenia pozostawia ». Nie trudno było znaleźć tego przyczyny. W mieście brak było potrzebnego tlenu; oddychano powietrzem sztucznym; trusty spożywcze, dokonując najśmielszych syntez chemi-cznych, wytwarzały sztuczne wina, mięsiwa, mleko, owoce, jarzyny. Ten rodzaj pożywienia wywoływał zaburzenia żołądkowe i mózgowe. Milliarderzy byli łysi w osiemnastym roku życia, niektórzy zdradzali chwilami niebezpieczną słabość umysłową; zaniepokojeni swym zdrowiem dawali olbrzymie sumy głupim czarownikom. Widziano w mieście wybuchające nagle jak meteory wielkie fortuny medyczne lub teologiczne jakiegoś niecnego posługacza kąpielowego, pozującego na terapeutę lub proroka. Liczba obłąkanych wzrastała ciągle, samobójstwa przerażająco mnożyły się w sferach zamożnych, a wiele z nich — w okolicznościach okrutnych i dziwacznych świadczących o niesłychanym zwyrodnieniu inteligencji i wrażliwości. Inny złowrogi symptom uderzał silnie ogół umysłów. Katastrofy odtąd periodyczne, regularne, zajmowały w statystyce miejsce coraz wydatniejsze. Co dzień maszyny pękały, domy wyskakiwały w powietrze, pociągi pełne towarów wpadały na bulwary burząc całe połacie nieruchomości i miażdżąc po kilka setek przechodniów, a przez zapadły grunt druzgocąc dwa, trzy piętra warsztatów i doków, v których pracowały liczne rzesze robotników. §2 W południowo-wschodniej stronie miasta, na wzgórzu, które zachowało było dawną swą nazwę fortu Świętego Michała, rozciągał się skwer, na którym stare drzewa rozpościerały jeszcze nad trawnikami wyczerpane swe konary. Na północnym stoku wzgórza, architekci-pejzażyści zbudowali byli kaskadę, groty, potok, jezioro, wyspy. Z tej strony wi-dać było miasto jak na dłoni z jego ulicami, bulwarami, placami, niezliczonymi dachami i kopułami, nadpowietrznymi drogami i tłumem ludzkim; wszystko okryte milczeniem i jakby zaczarowane odległością. Skwer ten był najzdrowszym miejscem w stolicy, dymy nie zaćmiewały tu nieba, tutaj wyprowadzano też dzieci na przechadzkę. Latem kilku urzędników sąsiednich biur i pracowni przychodziło spocząć tu chwilkę po śniadaniu nie mącąc cichej samotni tego ustronia. W ten sposób pewnego czerwcowego dnia, około południa, telegrafistka, Karolina Meslier, siadła na ławce na krańcu tarasu od północy. By oczy swe trochę zielenią ucieszyć, zwróciła się plecami do miasta. Brunetka, o burych źrenicach, silna i spokojna, Karolina wyglądała na lat, dwadzieścia pięć, dwadzieścia osiem. Prawie zaraz urzędnik trustu elektrycznego, Jerzy Clair, siadł przy niej. Blondyn, szczupły, gibki, miał rysy twarzy prawie, niewieściej delikatności; był może niestarszy od niej, a wydawał się młodszy. Prawie co dzień spotykali się w tym miejscu i poczuli sympatię do siebie; mieli przyjemność w rozmawianiu ze sobą. Jednak rozmowa ich nie była nigdy tkliwa, miłosna, poufna