Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kane przeklął i zaczął pomagać przy barierze. Zdał sobie sprawę, że nie ma sensu spierać się z fanatycznym olbrzymem Szybko wyciągał materiał i rzucał go za siebie. Nagły, rozdzierający jęk i trwożne dyszenie Dwassllira dały mu wyraźne ostrzeżenie. Kane odskoczył do tyłu w momencie. gdy niepewny kawał skały sprzeciwił się nadużyciom z ich strony. Jak cios przeznaczenia, płaska tafla oderwała się od ściany i rozbiła po przeciwnej stronie korytarza. Ogłuszony wstrząsem i obsypany odłamkami, Kane wykonał obrót, aby wydostać się z najbardziej niebezpiecznego miejsca. Oszołomionego i potłuczonego rzuciło w kierunku wejścia do pieczary. Przez chwilę wydawało się, że i ono zostanie zasypane. Kane wskoczył do komory z niesamowitą szybkością. Kiedy przebrzmiało echo tłukących się kamieni, usiadł niepewnie, aby obejrzeć swe rany. Bolało go wszystko, ale obeszło się bez złamanych kości. Na lewym ramieniu miał długą, ciętą ranę. Ręka - w której cały czas trzymał miecz - ścierpła, przygnieciona podłużnym kawałem skały. Żeby zatamować upływ krwi, trzeba było ją opatrzyć. Biorąc pod uwagę fakt, że mógłby wyglądać gorzej od Króla Brotemllaina, oszacował swe straty na niegodne uwagi. Nadal posiadał miecz. Podczas skoku wypadła mu pochodnia, a w komnacie było tak ciemno jak może być tylko w grobowcu. Kane nawet w takich warunkach zdawał sobie sprawę, w jakiej sytuacji się znajduje. Brak chociażby jednego promyka światła mówił o wszystkim. Grobowiec Króla Brotemllaina był teraz niedostępny, tak jak powinien być każdy grobowiec. IV OSTATNIA KORONACJA Kane ruszył korytarzem w kierunku zawalonej ściany. Leżały tam głazy większe od niego. Przestrzenie pomiędzy nimi wypełniał drobniejszy materiał. Paru ludzi ze sprzętem mogłoby oczyścić wąskie przejście. Dwassllir pewnie również zdołałby przekopać się przez zaporę, ale prawdopodobnie leżał przygnieciony. Przesuwając po omacku rękoma, Kane natrafił na wygaszoną, ale jeszcze gorącą pochodnię. Wyciągnął ją spod gruzu, usiadł i próbował zapalić. Zapłonęła raz jeszcze i w jej świetle mógł ujrzeć solidną zaporę. Ze złością kopnął w głaz. Podmuch wiatru rozniecił płomień, który pochylił się w kierunku grobowej pieczary. Pamiętając o tym, że znajduje się tutaj wiele takich komnat, Kane niecierpliwie podążył tam, skąd powiewał słaby wietrzyk. Przeszedłszy pieczarę, obejrzał skutki obsunięcia skały. Nagła, rozgniatająca siła wstrząsnęła słabym wnętrzem góry. Ciężkie stalaktyty pospadały ze swego wiecznie ciemnego nieba. Jeden z nich o mało nie rozbił Brotemllaina. Jęczący wiatr owiewał nieboszczyka przez dość duży otwór, znajdujący się na końcu pieczary. Wstrząs, spowodowany obsunięciem skały, nie był urojeniem. Najwyraźniej w wyniku reakcji łańcuchowej duży jej kawał przebił kruchy kamień i z wysokiego sufitu spadł tutaj. Siła uderzenia przebiła dno tej pieczary, wpadając do pomieszczenia znajdującego się niżej. „Jamy w tych górach muszcł być przekopane jak kręte korytarze robaków" - pomyślał Kane, zaglądając w głąb otworu. Lekki podmuch przyniósł niezdrowy zapach wilgoci - stęchły, nieczysty, zwierzęcy zapach, który zaintrygował Kane'a. Wydawało mu się, że słyszy szum płynącej wody. Prawdopodobnie głęboki, podziemny strumień. Wiatr odbijający się od szczelin w górach dodawał Kane'owi optymizmu. Przynajmniej miał nadzieję, że jego przypuszczenia są słuszne. Dno niższej pieczary znajdowało się około siedemdziesięciu pięciu stóp pod nim. Zrzucony kamień chaotycznie poleciał do przodu. Wydawało się, że będzie można iść dalej. - Znalazłem nową drogę do piekła - zamruczał głośno Kane. Usłyszał szum za plecami. Odwrócił się, aby sprawdzić skąd dochodzi. Wtedy nabrał pewności, że stoi na samym progu piekła. Po krawędzi światła biegł karaluch - niewiarygodnie kościsty, biały karaluch długości jednego jarda. Z wielką uwagą dotykał nosem martwego nietoperza i wymachując czułkami, sprzeciwiał się padającemu na niego światłu. Kane z niewiarą rzucił kamieniem i karaluch chrobocząc zniknął w ciemnościach. Kane wrócił do dziury. Oświetlił ją pochodnią. Blisko pochyłej podstawy dwa biało owłosione stworzenia podniosły ślepe oczy do światła i z piskiem uciekły przerażone. Kane poznał w nich szczury wielkości szakali. Magik rozumiał wszystko. Woda, powietrze i okropnie wykrzywione stworzenia. Może te niewymiarowe potwory są potomkami mieszkańców okolicy, którzy zostali schwytani przed wiekami albo sami schronili się tutaj, gdy ziemia stała się pustynią. Ciągle w ciemnościach, bez pór roku i światła, uległy metamorfozie. Dawne kształty dostosowały do dzikiego otoczenia. Spadające kamienie zgniotły nietoperze i inne bezimienne stworzenia. Nęcący zapach krwi przyciągał teraz podziemne potwory. „Co jeszcze żyje poniżej?"- niespokojnie zastanawiał się Kane. Odszedł od otworu. Postanowił, że wejdzie tam tylko wtedy, gdy nie znajdzie innego sposobu wyjścia z podziemia. Nawet przekopywanie się przez korytarz wydało mu się lepszą perspektywą. Wracając do bariery, usłyszał tarcie kamienia o kamień. Przestraszył się, ale nic złego się nie stało. Niepokój ustąpił miejsca zwątpieniu. Szybko doszedł do zapory i zaczął rytmicznie uderzać w nią kawałkiem kamienia. Zrobił małą przerwę. Na jego lekkie stukanie odpowiadało niezrozumiałe echo z przeciwnej strony