Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— A Henryk Schultz? — spytał z kolei Carotte. Marten uśmiechnął się. — Henryk uparł się, że kupi ode mnie «Zephyra» — powiedział z lekkim westchnieniem. — Nie zamierzasz chyba sprzedawać «Zephyra»?! — wykrzyknął Piotr. — Ani mi to w głowie — odrzekł Marten. — Ale Schultz jest teraz człowiekiem bogatym i wydaje mu się, że za swoje pieniądze może mieć absolutnie wszystko. Trudno mu wytłumaczyć, że się myli. — A cóż się z nim dzieje poza tym? Na to pytanie trudno było odpowiedzieć jednym zdaniem, Henryk Schultz bowiem rozwijał działalność bardzo wielostronną. Był teraz znacznym kupcem i bankierem, a po trosze również lichwiarzem. Zajmował się maklerstwem, był dostawcą okrętowym, posiadał duży dom handlowy w Gdańsku z filiami w Amsterdamie, Kopenhadze, Hamburgu i Londynie, utrzymywał stosunki ze Związkiem Hanzeatyckim, lokował kapitały w solidnych spółkach budowy okrętów. Jego skłonności do intryg politycznych znajdowały zaspokojenie w tajemniczych konszachtach między senatem gdańskim a wpływowymi osobistościami na dworach Zygmunta III w Polsce, Jakuba VI w Szkocji, Filipa II w Hiszpanii, nawet papieża Sykstusa V w Rzymie. Dzięki usługom, jakie na pozór bezinteresownie oddawał kardynałom i biskupom, wkradał się w ich łaski; zdobywał przychylność i zaufanie kleru dyskrecją, pobożnością i niewielkimi zresztą fundacjami na rzecz kościołów, które jednak umiejętnie rozgłaszał; dostarczał wiadomości i sam je otrzymywał sobie tylko wiadomymi drogami, dzięki czemu zwykle był dobrze poinformowany i uchodził za najbardziej przewidującego człowieka w sferach kupieckich. Jeśli dotąd nie zasiadł w radzie miejskiej Gdańska (o czym nieraz dawniej marzył), to tylko dlatego, że nie starczyłoby mu czasu na pełnienie tych zaszczytnych funkcji; miał tam jednak poważne wpływy i koneksje. Z dawniejszych czasów, kiedy był na «Zephyrze» chłopcem okrętowym, a następnie pomocnikiem Martena, zachował dla niego dziwną mieszaninę uczuć, na którą składały się zawiść i podziw, pobłażliwa pogarda i chęć upokorzenia go, a nade wszystko wyrachowanie. Schultz wierzył w szczęście Martena, w jego szczęśliwą gwiazdę. Uważał go za najzdolniejszego kapitana, a jego okręt — za najpiękniejszy żaglowiec świata. Pragnął go posiąść na własność, nie odbierając zresztą Janowi dowództwa, lecz tylko poddając wszelkie jego poczynania swoim praktycznym planom, o ileż rozsądniejszym niż fantastyczne i ryzykanckie pomysły Martena. — Ani mi to w głowie — powtórzył Jan. — «Zephyr» to przecież wszystko, co posiadałem w chwili, gdy ukończyłem lat osiemnaście, i niemal wszystko, co posiadam teraz. Reszta... — strzepnął palcami. — Reszta przepływa jak woda strumyka wsiąkającego w piasek. Było — nie ma! Ale póki mam «Zephyra» i takich przyjaciół jak Piotr Carotte, niewiele dbam o resztę: nie ma — znów będzie! — Jesteś niepoprawny — oświadczył Carotte. — Ale nie zamierzam prawić ci kazania, bo to się i tak na nic nie przyda. Będąc na miejscu Schultza nie dałbym ci oczywiście ani grosza, i domyślam się, że on właśnie tak postąpi. Ale ponieważ nie jestem Schultzem i nie mam zamiaru zmuszać cię do pozbycia się «Zephyra», pożyczę ci trochę pieniędzy na jego najpilniejsze potrzeby. Jaka suma ratuje cię od zguby? Marten nie wiedział tego dokładnie, a Carotte wydawał się tym nieco zgorszony. — Widzę, że będę musiał sam zająć się twoimi sprawami — powiedział kiwając głową. — Chodźmy. Moja szalupa czeka w przystani. Chcę ci najpierw pokazać «Vanneau», a potem — zobaczymy. ROZDZIAŁ II Klasztor hieronimitów w San Lorenzo el Real, wzniesiony pośród skalistej, pustynnej Guadarramy, zdawał się pogrążony w głębokim śnie. Tak przynajmniej można było sądzić spoglądając od strony nędznego miasteczka Escorialu, które leżało poniżej, na drodze do Madrytu. Lecz mieszkańcy Escorialu niewiele mogli dostrzec poza murem zewnętrznym i ciemnymi oknami tej potężnej budowli wzniesionej na pamiątkę zwycięstwa pod Saint- Quentin. Dwadzieścia dziedzińców rozdzielało klasztor na siedemnaście gmachów o różnym przeznaczeniu, osiemset dziewięćdziesiąt wież strzelało w niebo, tysiąc kolumn wspierało sklepienia i arkady, tysiąc sto okien patrzyło z góry na cztery strony świata. Znakomita większość tych okien była teraz ciemna, ale przez jedno z nich wciśnięte pomiędzy szczytową ścianę kościoła a fronton zamku, sączyło się światło. Było to okno małego pokoju zawieszonego ciemnozielonymi gobelinami, z palisandrowym stołem i ciężkim rzeźbionym krzesłem, na którym siedział blady, przedwcześnie postarzały mężczyzna, w czarnym aksamitnym stroju bez żadnych ozdób prócz niewielkiej koronkowej kryzy dokoła szyi. Pracował jeszcze, choć minęła już północ i choć tego dnia szczególnie dokuczała mu podagra, a także jątrzące się wrzody na karku i w pachwinach. Pracował jak żaden inny ze współczesnych mu władców, rządząc zza tego stołu losami licznych narodów i krajów, w których ustanawiał lub strącał regentów i wasali, mianował biskupów, tępił heretyków i umacniał religię katolicką. Był królem Hiszpanii i Portugalii, władał Niderlandami i połową Italii, panował nad Indiami Zachodnimi. Uważał się za narzędzie Boga i wszystko, co czynił, czynił dla chwały bożej, aby stać się godnym swego boskiego dziedzictwa. Wiedział, że gdy umarł jego ojciec, Karol V, przyjęła go na progu nieba Trójca Święta. Nie miał co do tego niezwykłego faktu najmniejszych wątpliwości: wszak sam Tiziano Vecellia uwiecznił tę scenę na swoim malowidle. Ufał, że i on, Filip II, dozna kiedyś podobnego przyjęcia w raju. Ale zanim to nastąpi, trzeba tyle jeszcze zdziałać!... Czuł się zmęczony, lecz odsuwał myśl o wypoczynku. I gdzież by miał odpoczywać? Przecież nie w pałacu Pastrana u boku Anny Eboli, która — jak się okazało — nie była mu wierna... Musiała się zestarzeć przez ten czas. Miała teraz czterdzieści siedem lat, a wówczas w Aranjuezie... Nie, nie powinien powracać do tych wspomnień