They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

To tam dosięgła mnie pałka z gwoździami, pomyślał. Głowa też łupała niczym nadtłuczone mocno jajko. Roland krzyknął, lecz zabrzmiało to jak ryk przeziębionej krowy. Prawie nie poznał swego głosu. Wydawało mu się, że słyszy też ciche szczekanie krzyżowego psa, musiała to być jednak gra wyobraźni. Umieram? Ocknąłem się raz jeszcze pod sam koniec? - zastanawiał się. Czyjaś dłoń pogłaskała go po czole. Czuł ją, ale nie widział. Palce przesunęły się po skórze, tu i ówdzie rozmasowując zmarszczki. Odczucie było cudowne, jak łyk zimnej wody w upalny dzień. Chciał zamknąć oczy, lecz nagle pomyślał z przerażeniem, że może to któryś z zielonych. Na przykład właścicielka czerwonego łachmana na resztkach cycków. A co, jeśli tak właśnie jest? Co zrobisz? - pytał sam siebie. - Spokojnie, człowieku - odparł głos nie tyle kobiecy, ile raczej dziewczęcy. W pierwszej chwili Roland pomyślał o Susan, dziewczynie z Mejis, która zwracała się do niego per "waść". - Gdzie... gdzie... - Cicho, nie ruszaj się. Jeszcze nie. Ból pleców złagodniał, ale obraz obolałego drzewa z konarami żeber pozostał. Skóra zdawała się falować niczym liście na wietrze. Jak to możliwe? Odsunął to pytanie, podobnie jak wszystkie inne zresztą, i skoncentrował się na małej, chłodnej dłoni, która wciąż go głaskała. - Spokojnie, piękny. Bóg cię kocha. Ale jesteś poważnie ranny. Nie ruszaj się. Zdrowiej. Pies jakoś przycichł (o ile w ogóle gdzieś tu był), a Roland znów usłyszał lekkie skrzypienie. Kojarzyło mu się z końskim rzędem lub czymś (stryczek), o czym wolałby nie myśleć. Teraz zaczynał wyczuwać coś pod swoimi udami, pośladkami i... tak... pod ramionami. Nie jestem wcale w łóżku. Już prędzej nad łóżkiem. Czy to możliwe? - dumał. Pomyślał, że może wisieć na pasach. Pamiętał, że raz, jeszcze jako chłopiec, widział jednego gościa zawieszonego tak w domu końskiego doktora za Wielką Salą. Stajenny poparzył się naftą tak bardzo, że nie mógł leżeć normalnie w łóżku. Zmarł potem, ale trochę to trwało - przez dwie noce jego jęki płynęły w słodką, letnią noc nad Błoniami Zebrań. Jestem poparzony? Czarna skorupa z nogami wisząca na pasach? -zastanawiał się. Palce musnęły środek jego czoła, rozmasowały tworzącą się tam zmarszczkę. Głos jakby odczytał jego myśli, przenikając je bystrymi, kojącymi palcami. - Z bożą wolą wszystko będzie dobrze - powiedział. - Ale to Bóg mierzy czas, nie ty. Nie, powiedziałby, gdyby mógł. Czas jest sprawą Wieży. Po czym zanurzył się - równie łagodnie, jak niedawno wypływał -oddalając jednocześnie od dłoni i nierealnych dźwięków muzykujących owadów i brzęczących dzwonków. Na jakiś czas stracił przytomność albo zapadł w sen, lecz nie było to już tak głębokie jak wcześniej. W pewnej chwili zdawało mu się, że słyszy głos dziewczyny, chociaż pewności nie miał, tym razem bowiem pobrzmiewał gniewem lub strachem. Albo jednym i drugim. - Nie! - zawołała. - Nie możecie mu tego zabrać i dobrze o tym wiecie! Róbcie swoje i przestańcie w ogóle o tym mówić, dalej! Gdy ponownie odzyskał przytomność, nie był ani trochę silniejszy, ale w głowie jakby mu pojaśniało. Oczu nie otoczyła mu jednorodna biel obłoku, i tak jednak widok był uroczy. Piękno bieli, pomyślał, bo rzeczywiście nigdy w życiu nie widział jeszcze miejsca tak cudownego... Cudownego po części dlatego, że zjawił się tu wciąż jeszcze żywy, przede wszystkim jednak ze względu na panujący w nim nieziemski spokój. Pomieszczenie było wielkie, wysokie i długie. Kiedy Roland obrócił wreszcie ostrożnie, bardzo ostrożnie głowę, by oszacować jego rozmiary, uznał, że od krańca do krańca musi mieć co najmniej dwieście jardów. Było wąskie, ale wysokie, przez co wydawało się niezwykle przestronne. Nie było tu ścian czy sufitu, do jakich był przyzwyczajony - całość przypominała raczej rozległy namiot. Nad nim słońce, rozpraszając promienie, przenikało sfalowane połacie cienkiego, białego jedwabiu, którego biel wziął w pierwszej chwili za chmury. Pod tym jedwabnym sklepieniem panował wieczorny półmrok. Ściany, także jedwabne, łopotały niczym żagle wydymane bryzą. Na każdej wisiał sznur z małymi dzwoneczkami uderzającymi o materię i odzywającymi się unisono przy najlżejszym jej ruchu. Po obu stronach przejścia stały dziesiątki łóżek, wszystkie zasłane białymi prześcieradłami i równie nieskalanymi poduszkami. Ze czterdzieści z jednej strony, a wszystkie puste, drugie tyle po stronie Rolanda, z czego dwa zajęte. Ten gość... To ten chłopak. Ten, który był w korycie, pomyślał. Roland wzdrygnął się odruchowo z obrzydzenia i zdumienia. Gusła i zabobony... Przyjrzał się uważniej śpiącemu młodzieńcowi. Niemożliwe. Przywidziało ci się. Nie może być, upewniał się bezgłośnie. Jednak nawet staranne zlustrowanie postaci nie rozproszyło wątpliwości. Chłopak wyglądał tak samo jak trup z koryta i prawdopodobnie był chory (czemuż by inaczej tu leżał?), lecz z pewnością daleki od śmierci. Roland dostrzegał powolne podnoszenie się i opadanie jego piersi i drgnienia palców zwisającej z łóżka ręki. Nie przyjrzałeś mu się dość uważnie, by być pewnym czegokolwiek, a po kilku dniach w tym korycie nawet własna matka by go nie poznała, stwierdził w myślach. Ale Roland, który pamiętał, jak to z jego matką bywało, wiedział swoje. Widział też, że chłopak ma na szyi złoty medalion. Ten sam, który zerwał z trupa i schował do kieszeni przed atakiem zielonych