Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Piwo szumiało mi w głowie, poczucie obowiązku mogło wziąć we mnie góry i zmusić do wtrącenia się między walczących. Jako jeden z wykonawców prawa mogłem wkraczać w podobne sprzeczki. Gdy przestali, poprosiłem o piąty kufel i dosiadłem do trzech obszarpańców. Spojrzeli niechętnie i sięgnęli po kufle; łyknęło nie podejmując przerwanej rozmowy. Ale nie miałem zamiaru odejść, bo to równałoby się okazaniu słabości. No i przedwczesnej rezygnacji z towarzystwa kogoś, kto mógł dostarczyć interesujących informacji. Po nie przyszedłem. Bywały momenty, że chciałem krzyczeć w podobne im tępe mordy, kim jestem i żądać należnego szacunku. Wiedziałem, że nie przyniosłoby mi to niczego dobrego. Prawo dla nich było po to, by je łamać, a ludzie jak ja stanowili przeszkodę, którą należy usunąć. Wiedziałem, że wielu przede mną wykonawców ostatniej woli nie zmarło śmiercią naturalną. Mój poprzednik mając trzydzieści sześć lat zostawił młodą i piękną żonę i osierocił trójkę dzieci. Był zapalczywy i pewny siebie. Którejś nocy wyszedł w miasto, nazajutrz jego głowa pojawiła się na ścianie cytadeli. Zabili go tacy jak ci tu? Może w podobnej sytuacji powiedział coś, do czego i ja teraz miałem ciągoty? Może wypił za dużo i wdał się w sprzeczkę? Każdemu obrońcy prawa przed przyjęciem funkcji wpajano zasadę, by prawo stawiał przed wszystkim, nawet jeżeli miałoby kosztować to jego życie. Dlatego wielu ginęło przedwcześnie. I dlatego istniał niepisany zakaz opuszczania Cytadeli po zmroku w pojedynkę. Im dłużej jednak przebywałem w mieście, coraz częściej dochodziłem do wniosku, że Rada Starszych pozostawia w naukach ważną lukę. Choćby tę dotyczącą opuszczania Cytadeli. Wybór pozostawał wolny. Przegrywali ci, którzy ulegli pokusie. Wszak dopiero po zmroku zaczyna się w mieście prawdziwe życie. Cóż, ja również nie oparłem się ciekawości. Małymi łykami pochłaniałem piwo i wpatrując się w złożone przy kuflu dłonie strzygłem uszami. Przeczucie mówiło mi, że już niebawem coś się zdarzy. Mój niepokój nie brał się z nadmiaru trunku. Podobne ostrzeżenia miewałem już wcześniej, i najczęściej nie bez powodu. Na wszelki wypadek przestawiłem się z ostrożności na walkę. Bo pomimo grzebania mi w umyślę przez Radę nauki z Gór Pamięci nie dały się im wymazać. Wyczułem ich, gdy tylko weszli, lecz nie mrugnąwszy okiem pociągnąłem z kufla. Unosząc tym samym głowę dostrzegłem zaciekawienie w oczach siedzących obok. Albo znali wchodzących , albo wygląd nowo przybyłych rzucał się w oczy. Nie wytrzymałem i zerknąłem za siebie. Straż! Co tu robi straż? Dostrzegłem wyrostka, którego walnąłem w łeb. W następnej zaś chwili jego oskarżycielsko wyciągniętą rękę. Nie potrzebowałem niczego więcej. Wyczułem kłopoty i nie omyliłem się. Strażnicy nie znali mojej twarzy, bo znał ją jedynie król, Rada, kat oraz moi pomocnicy. Tutaj zaś nie mogłem się im tłumaczyć! Gdyby Rada dowiedziała się, że bez eskorty... Mniejsza z tym. Uderzyłem dziecko! Także noc w lochu nie uśmiechała mi się w ogóle. Było to niemal równoznaczne ze spotkaniem z katem. A to również sprowadzało się do najgorszego. Wpakowałem się w kłopoty po same uszy, nawet głębiej. Dłoń mimowolnie zacisnęła się na wiszącym pod koszulą gwizdku. Jego dźwięk zwoływał moich pomocników. Gdybym tak... Nie. To także równało się zdradzeniu tożsamości. Wstałem i uderzywszy kuflem o stół rozbiłem go na tysięczne drobiny. Nie przepadano tu za wysłannikami prawa, więc może towarzystwo okupujące szynk pójdzie za mną. Nie pozostało mi nic innego. Cokolwiek bym zrobił, obróciłoby się przeciw mnie. Wraz ze słowami starszego z trójki wstali pierwsi z siedzących przy drzwiach, zauważyłem kilku innych w głębi izby, a także cienie przesuwające się za plecami strażników i barczyste sylwetki przesłoniły wejście. W świetle lamp błysnęły ostrza noży biesiadników. Trunek zamglił mi chyba jasność dostrzegania i nagle, a już zbyt późno, zorientowałem się, że jeżeli dojdzie do mordu, wiadomość o nim nie opuści izby. Pomoc, która się ode mnie należała straży, musiałaby mnie zdradzić. Bierności sprzeciwiało się sumienie. Po części bowiem to ja ich wciągnąłem w pułapkę. Cokolwiek bym zrobił... - Są moi! - krzyknąłem uciszając pierwsze głosy i krzywiąc się teatralnie