Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Potem moje marzenie dnia skończyło się gwał- townie, bo wiatr zmienił kierunek i pływak opadł gwałtownie w dół; ociekając wodą i dysząc wdrapaliśmy się szybko na główny kadłub i rzuciliśmy się, aby obciążyć maszt i wyprostować łódź. W efekcie ukończyliśmy z żalem wyścig jako drudzy. W dniu 6 sierpnia my też wyruszyliśmy w drogę, chociaż v/ wyniku mojej gnuśności była już godzina jedenasta, kiedy okrążaliśmy przylądek Boera przy wyjściu z Port Moresby. Było to niekorzystne, gdyż wiatr był bardzo słaby, a nasz cel, wyspa Yule, leżał w odległości 60 mil wzdłuż wybrzeża. Jeśli bylibyśmy jeszcze ciągle w drodze po zapadnięciu całkowitych ciemności, co następuje wkrótce po godzinie 18.00, znalezienie bezpiecznego kotwicowiska byłoby — mówiąc oględnie — bardzo trudne. Zboczyliśmy raz z drogi, ażeby sfilmować podwójne kanu z łacińskim ożaglowaniem, co o mały włos nie spowodowało wpadnięcia ,,Rehu Mo.any" na rafy, podczas gdy peu peu przeszło koło nas innym kanałem, poza zasięgiem kamery. Po tym zdarzeniu trzymaliśmy się już dokładnie kursu, poleconego nam przez kapitana jednego ze szkunerów w Port Moresby, który naszkicował nam mapę, ponieważ nasza miała zbyt mało dokładną podział-kę. Dopiero późnym popołudniem, gdy wiatr stał się silniejszy, udało nam się nadrobić stracony czas, tak że zrzucając o zmroku kliwer (przy czynności tej spadł on zresztą do wody pod zawietrzny dziób) płynęliśmy już wzdłuż pieniącego się przylądka koralowego, za którym rozciągały się wzgórza wyspy Yule, ale przejścia wśród raf były ciągle jeszcze niewidoczne. Przy pełnym świetle dziennym wejście na kotwicowi-sko nie przedstawiałoby żadnych trudności, bo czyż nie y/chodziły tu ciężkie lakatoi. w czasie heri? Ale w odległości 500 mil od równika ciemności zapadają gwałtownie; wdrapując się na drabinkę linową, aby rozejrzeć się z wysokości, byłem dość napięty i zdenerwowany. W tym nieodpowiednim momencie duży brązowy głuptak, tak głupi jak na to Wskazuje jego nazwa, zaczął latać dookoła mojej głowy, skrzecząc, machając skrzydłami i co rusz wy- stawiając durną nogę z zamiarem lądowania. — Patrz, ptaszek bawi się z tatą — zawołały uszczęśliwione dziewczynki, a Priscilla puściła na chwilę ster, że by śmiać się złośliwie ze mnie, kiedy kiwałem się i wymachiwałem ramionami w obronie przed ptakiem. — On myśli, że twoja broda jest krzakiem, może chce tam złożyć jajko! Uważaj, nie spadnij! Odpowiedziałem bardzo brzydkimi słowami, oczywiście nie jej, lecz głuptakowi, który odleciał niechętnie na bardziej bezpieczna odległość, gdzie z oburzeniem krążył dalej. Zakotwiczyliśmy w końcu po zapadnięciu ciemności pod atramentowym cieniem skały, na której widać było kształt budynku; jak się okazało, była to stacja misyjna. Opuściliśmy to miejsce krótko po wschodzie słońca, prześlizgując się łagodnie na samych żaglach dziobowych; przez jakiś czas towarzyszyły nam dwa małe szare delfiny i mniej sympatyczna trójkątna czarna płetwa. Wpłynęliśmy wreszcie do cichej zatoczki po odlądowej stronie wyspy Yule, gdzie muliste wody rzeki Angabunga, wypływającej z ciemnej gęstwiny lasu deszczowców, wpły- wały do cieśniny Hali. Urwiska i wierzchołki wzgórz sąsiedniej wyspy pokryto były gęstymi kolczastymi zaroślami, a zbocza dolin porastała wysoka sucha trawa, przerywana od czasu do czasu małymi skrawkami uprawnej ziemi, na której rosły mizerne bananowce. To było miejsce, w którym Fiona mogła odpocząć przez jakiś czas nie niepokojona przez ludzi, oczywiście pod warunkiem uwolnienia jej od dzieci. Priscilla zapakowała do koszyka ubranka dziewczynek oraz sok pomarańczowy i zabrała nowy aparat fotograficzny, kupiony w Suva, którym robiła już całkiem dobre zdjęcia. Potem powiosłowaiiśmy na brzeg, ubrani w kostiumy kąpielowe i sandały, .a Fiona została na jachcie, rozciągnięta na materacu rozłożonym na pokładzie pod rozwieszonym na bomie żaglem, pełniącym funkcję prowizorycznej markizy. Kąpaliśmy się z zachowaniem ostrożności, ponieważ zauważyliśmy przepływającą obok parzącą raję, a stojąc po piersi w wodzie od strony morza osłania liśmy również dzieci ze względu na możliwość obecności krokodyli w mrocznej wodzie. Po kąpieli w mulistej wodzie, która zakończyła się bez żadnych przygód, wyruszyliśmy na wyprawę odkrywczą, przy czym przez wysokie trawy szedłem na iprzodzie — tym razem ze względu na węże. Widzieliśmy dużo ciekawych rzeczy: pierwsze mrowisko, które dzieci w ogóle widziały, szopkę z liści bananowych stojącą na miniaturowej plantacji i przyjaznego wyspiarza polującego na ptaki. Ku żalowi dzieci nie spotkaliśmy żadnego węża, ale rozczarowanie ich zostało zrekompensowane znalezieniem niedawno zrzuconej skóry wężowej, przezroczystej i błyszczącej, którą pieczołowicie podniosły i zabrały ze sobą, jako „śliczną rzecz dla mamusi". Dzień ten był tak szczęśliwy, że gdy trzeba już było odpłynąć, Susie powiedziała ze smutkiem: „nie byliśmy na tej wyspie prawie dosyć długo", ale chociaż zgadzaliśmy się z nią, uważaliśmy, że z chorą Fioną i zbliżającą się porą cyklonów musimy płynąć dalej w kierunku Cieśniny Torresa. Cieśnina ta oddziela półwysep York na północnym krańcu Australii od Nowej Gwinei oraz Morze Koralowe, należące do Pacyfiku, od Morza Arafura, które jest częścią Oceanu Indyjskiego. Wyszliśmy na morze pod wieczór, idąc półwiatrem na wysokich falach z załamującymi się grzbietami, które atakowały nas gwałtownie, powodując przykre przechyły boczne katamarana. Fiona, która była osłabiona chorobą, cierpiała na chorobę morską znacznie bardziej niż kie^ dykolwiek przedtem, a co gorsza, jej żółtaczka, która zaczęła już ustępować, stała się bardziej widoczna niż poprzednio