Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mieli nieomalże chorobliwą skłonność do wysłuchiwania i opowiadania różnych historii, byli niepoprawnymi pleciuchami. Ciągle ich nosiło, nie czuli najmniejszego przywiązania do miejsca, w którym żyli, i można by powiedzieć, że byli opętani przez demona ruchu. Las miał nad nimi magiczną władzę. Misjonarze, stosując wszelakiego rodzaju przynęty, próbowali ściągnąć ich do ośrodków w Chirumbii, Koribeni i Panticollo. W pocie czoła starali się przykuć ich do jednego miejsca. Obsypywali ich lusterkami, jedzeniem, nasionami, nauczali o korzyściach płynących z życia we wspólnocie przez wzgląd na ich zdrowie, wykształcenie, zwykłą możliwość przeżycia. Wydawali się przekonani. Wznosili domy, budowali zagrody i gospodarstwa, zgadzali się posyłać dzieci do szkółki misyjnej, a i sami, wymalowani, pojawiali się punktualnie na wieczornym różańcu i porannej mszy. Już sądzono, że wkroczyli na ścieżkę chrześcijańskiej cywilizacji. I nagle, pierwszego lepszego dnia, bez słowa podziękowania czy pożegnania, rozpływali się w lesie. To było silniejsze od nich: odwieczny instynkt pchał ich ku życiu koczowniczemu, rozpraszał po gęstwinie dziewiczych lasów. Tej samej nocy napisałem do Saula, komentując książkę ojca Cenitagoya. Zwierzyłem mu się, że „postanowiłem napisać opowiadanie o gawędziarzach maczigueńskich, stary”. Pytałem, czy mogę liczyć na jego pomoc. Tu, w Madrycie, z nostalgii być może albo i dlatego, że często wracałem do naszych rozmów, jego idee nie wydawały mi się już ani tak niedorzeczne, ani nierealne. W każdym razie przy pisaniu opowiadania dołożyłbym wszelkich starań, by ukazać jak najrzetelniej życie Macziguengów. Wesprze mnie swoją wiedzą? Pełen entuzjazmu rzuciłem się w wir pracy. Ale efekty były mniej niż skromne. Jak można napisać opowieść o gawędziarzach, nie mając zielonego pojęcia o ich wierzeniach, mitach, obyczajach, dziejach? W klasztorze dominikanów, przy ulicy Claudia Coello, udzielono mi daleko idącej i nader praktycznej pomocy. W swych zbiorach mieli pełną kolekcję „Misji Dominikańskich”, organu misjonarzy z Zakonu w Peru, i tam znalazłem obfitość artykułów o Macziguengach, jak również cenne prace ojca Josego Pia Azy o ich języku i folklorze. Ale być może najbardziej pouczającą lekcją była rozmowa z brodatym misjonarzem w wysokiej, okazałej, akustycznej bibliotece klasztornej, gdzie wracało echem każde wypowiadane przez nas słowo; brat Elicerio Maluenda przeżył wiele lat nad górną Urubambą i interesował się mitologią Macziguengów. Był to dziarski staruszek o wielkiej erudycji i szorstkawym sposobie bycia kogoś, kto niemal całe życie spędził w słocie i błocie, dzieląc z mieszkańcami selwy wszystkie trudy i niedostatki. Co chwila, jakby chcąc mi jeszcze bardziej zaimponować, przetykał swą najczystszą hiszpańszczyznę maczigueńskimi zwrotami. Oczarował mnie swoimi informacjami o kosmogonii plemienia Macziguengów, przebogatej w symetrie, gdzieniegdzie współbrzmiące - odkrywam to teraz, we Florencji, czytając po raz pierwszy „Boską komedię” po włosku - ze światem dantejskim. Ziemia była centrum kosmosu, dwie krainy znajdowały się nad nią, dwie pod nią. Każdy z tych światów miał własne słońce, własny księżyc i gąszcz własnych rzek. W najwyższym z nich, Inkite, żył Tasurinczi, ten, który może wszystko, ten, który swym tchnieniem stworzył ludzi, i tam, wzdłuż żyznych brzegów porosłych drzewami uginającymi się pod ciężarem owoców płynęła Meshiareni albo rzeka nieśmiertelności, którą można było dostrzec z ziemi, była to bowiem Droga Mleczna. Pod Inkite unosiła się lekka kraina chmur albo Menkoripatsa ze swą przezroczystą rzeką Manaironczaari. Ziemia, Kipacza, była siedliskiem Macziguengów, wędrującego ludu. Poniżej mieściła się posępna kraina zmarłych, niemal cała pokryta wodami rzeki Kamabirii, którą płynęły dusze przed zamieszkaniem w swych nowych siedzibach. I wreszcie wzbudzająca najwięcej bojaźni, leżąca najgłębiej, kraina Gamaironi, rzeka o czarnych wodach, bez ryb, płynąca pośród równin, gdzie też nie było nic do jedzenia. To było królestwo Kientibakoriego, twórcy wszelkiego paskudztwa, złego ducha i władcy całego legionu demonów: kamagarinich. Słońca z coraz niższych krain traciły w stosunku do swych poprzedników na mocy i blasku. Słońce Inkite świeciło stale białym, promiennym światłem. Słońce Gamaironi było ciemne i mroźne. Niepewne słońce Ziemi przychodziło i odchodziło: jego żywot był mitycznie uzależniony od postępków Macziguengów. Ile prawdy było zarówno w tych, jak i w innych informacjach przekazanych mi przez brata Maluendę? Czy przemiły misjonarz nie dokonał w zebranym przez siebie materiale zbyt wielu uzupełnień i adaptacji? Zapytałem o to Saula w mym drugim liście. I na ten list nigdy nie otrzymałem odpowiedzi