Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zatrzymali się przed jednym z dużych budynków mieszkalnych w Elizabeth Bay. Greg wysiadł, okrążył samochód i otworzył Tarze drzwi. Stali naprzeciw siebie na chodniku. Ciepła bryza od portu rozwiewała im włosy. Powietrze wo- kół naładowane było nie wypowiedzianymi pytaniami, napięciem i pragnieniem. - Dziękuję za... cudowny wieczór. - Tara spuściła głowę. - Hej! - Wziął ją pod brodę i zadarł twarz do góry. - Czeka mnie długa jazda do domu... Nie za- prosisz mnie na filiżankę kawy? Jego oczy kusiły i zapraszały. - Nie, nie dzisiaj. - Cofnęła się o krok. - Jutro muszę wcześnie wstać. Zapadła cisza. Po chwili Greg ustąpił bez sprzeciwów. Uśmiechnął się z żalem i skinął głową. - Dobrze. Może następnym razem? - Kto wie? Dobranoc, Greg. Stała na chodniku, czekając aż tylne światła Rollsa znikną u wylotu ulicy. Potem szybko ruszyła w kierunku swojego przytulnego mieszkania, znajdującego się kilka przecznic dalej. Nie chciała mu zdradzić adresu. Jeszcze nie teraz. Dom był dla niej bezpiecznym schronieniem. W jego czterech ścia- nach mogła wreszcie zrzucić z twarzy maskę. Tego wieczoru Maks obserwował z niepokojem, jak je- go pani drży na całym ciele, na przemian śmiejąc się i płacząc, mówi coś do siebie, kogoś przeklina, komuś grozi i składa jakieś obietnice. Z właściwą swojemu gatunkowi cierpliwością postanowił spo- kojnie zaczekać, aż atak minie. Po dłuższym czasie doczekał się. Personel studia Jasona zwykle wpadał w panikę, gdy w głowie maestra rodził się jakiś nowy twórczy pomysł. Niedorzeczne żądania przeplatały się z gwałtownymi krytykami. Wszędzie panowało zamieszanie, dopóki mały tyran nie zrealizował artystycznej wizji dokładnie według swych wyobrażeń. Na dzisiejszej sesji wykonywano zdjęcia do kampanii reklamowej nowej, niesłychanie wytwornej ko- lekcji strojów wieczorowych. Jason postanowił, że tematem przewodnim będą wszelkie istoty, które ożywiają się dopiero z nadejściem ciemności, kiedy zwykli ludzie dawno już śpią snem niewinnych dzieci. Wśród stworzonej w studiu nocnej scenerii Tara z partnerującym jej modelem usiłowała jak najlepiej wykonywać polecenia Jasona, by sprostać jego wizji. - Jesteś wampirzycą! - krzyczał Jason piskliwie; rzadkie włosy stały mu dęba na czubku głowy. - Jesteś przepiękną wampirzycą! On nie potrafi ci się oprzeć. Rzucasz mu się na szyję. Śmiało! Atakuj! Zgodnie z życzeniem, Tara dotknęła wargami opalonej skóry leżącego pod nią dobrze zbudo- wanego mężczyzny. - Nie, nie, nie! - wrzeszczał Jason. - Ugryź go, do cholery! Masz zatopić kły w jego gardle! Nie bój się o niego. Płacimy mu za to. Chcę widzieć, że go boli... Teraz lepiej. Jeszcze raz. Patrz do góry, nie opuszczaj głowy. Nie widzę twoich oczu. Co się znowu dzieje? Patrz na mnie, patrz w obiektyw, zaraz wyleci z niego ptaszek. Skup się, skup się. No nie, wszystko popsułaś... Tara w istocie straciła wszelkie zainteresowanie umięśnioną męską szyją, którą przed chwilą z niemałą przyjemnością chwytała zębami. Jilly Stewart weszła do studia i niepostrzeżenie stanęła za plecami Jasona. Tara oderwała się od partnera i zeszła z niewielkiego podium. - Muszę poprawić makijaż - wymyśliła na poczekaniu. Dotknęła ręką czoła, jak gdyby chciała sprawdzić, czy nie jest mokre od potu. - Dobrze. Pięć minut odpoczynku. Wszyscy poprawiamy makijaż - zgodził się Jason. - Poproszę tu charakteryzatorki, ale szybko. Mamy chwilę przerwy, więc namalujcie mi na tym chłopaku trochę krwi. Niech wycieka z ran po miłosnych pocałunkach Tary i spływa po całej szyi. Ma wyglądać jak prawdziwa. I przypudrujcie mu nos. Błyszczy się jak mosiężna klamka. - Chodził po studiu, wyrzuca- jąc z siebie polecenia z szybkością karabinu maszynowego. - Zmieńcie światła. Zgasić różowe. Po- trzebuję więcej niebieskiego i dajcie trochę zieleni, żeby wszystko wyglądało jeszcze bardziej zło- wieszczo... W samym środku tej wrzawy stała Jilly, roztrzęsiona i smutna. Rozglądała się, wyraźnie nie wie- dząc, do kogo się zwrócić. Tara przyglądała jej się z uwagą. Czas obszedł się z Jilly niełaskawie, pod- obnie jak z Filipem. Zniknęły tak kiedyś typowe dla niej sprężyste, tygrysie ruchy. Wyglądała raczej jak zabiedzone, samotne kocię i przypominała Tarze żałosną kupkę nieszczęścia, jaką był Maks, kiedy znalazła go za śmietnikiem. Kiedyś zadbana i elegancka, teraz miała byle jak uczesane włosy i tak nie- staranny makijaż, jakby potknęła się i wpadła w pudło z kosmetykami. Jednak było w niej wiele z dawnej Jilly, zwłaszcza kiedy uwodzicielskim ruchem odgarniała włosy z czoła albo odrzucała do ty- łu głowę, jak koń wyścigowy przed startem. Nie masz na co narzekać - myślała posępnie Tara. Wyszłaś cało z przygody z Gregiem Marsde- nem, czego o sobie nie mogę powiedzieć. - Czy pani mnie szuka? - zapytała podchodząc bliżej. - To ty jesteś Tara Welles? Nazywam się Jilly Stewart. Możemy porozmawiać? Z niezbornych ruchów i szklistych oczu Jilly widać było, że przed spotkaniem golnęła sobie dla kurażu. Tara nie zamierzała niczego jej ułatwiać. - A pani jest dziennikarką, tak? - Nie, nie - zaprzeczyła gwałtownie. - Jestem... przyjaciółką Grega Marsdena. - Ach, rozumiem. - Bardzo bliską przyjaciółką. Tara nie odpowiedziała. Jasne, bardzo bliską - pomyślała tylko. - Nooo, tak... - Jilly miętosiła chusteczkę. - Poznałaś kiedyś mojego męża, Filipa Stewarta. Przez chwilę Tara udawała, że nie może sobie tego przypomnieć. - Rzeczywiście. Greg przedstawił nas sobie w restauracji. Zapadła cisza. Widać było, że Jilly nie wie, co dalej począć. - Masz romans z Gregiem? - wyrzuciła z siebie w końcu. - Słucham? Ten brak poczucia własnej godności szokował i napawał pogardą. - Wiem, że się z tobą spotyka! - naciskała zdenerwowana Jilly. - Och... - Tara przemówiła tak chłodno i wyniośle, jak tylko potrafiła. - Poznaliśmy się na me- czu tenisowym. Raz zjedliśmy wspólnie kolację i to wszystko. Jilly zupełnie straciła panowanie nad sobą. - Kłamiesz! - zaatakowała z pasją. - Nie zapominaj, że znam Grega. Nie spotyka się z pięknymi kobietami ot, tak sobie. Żadnej nie przepuści