Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
No, możemy lecieć. Mamy przed sobą czterysta trzydzieści kilometrów do Wilna, słońce chyli się tuż nad horyzontem, a nawigacja po ciemku na tej trasie nie należy do łatwych. Kiedy minąwszy Siedlce przelatujemy nad Bugiem, jest już zupełny zmrok. W połowie drogi, daleko na lewo widać światła Białegostoku, a potem lasy i lasy... Czarna, bezbrzeżna puszcza, jakieś moczary i bagna spowite w białe welony mgieł, puste - obszary bez dróg, bez wsi, bez jakichkolwiek punktów orientacyjnych i znowu lasy. Tylko daleko za nami wąski pas nieba podbiega przydymioną czerwienią i fioletem. Chce mi się spać, nogi i krzyż ścierpły od długiego siedzenia, wszystkie stawy zaczynają boleć. W mięśniach gromadzi się niecierpliwa energia, z przyjemnością kopnąłbym teraz piłkę albo Kazimierza w zadek, przebiegłbym z pół kilometra alb o „przepłynąłbym crawlem jakąś rzekę. Inżynier sprawdza moje obliczenia nawigacyjne. - Jeszcze tylko ze trzydzieści pięć kilometrów. Jakaś szosa przewija się pod nami jak popielata wstążka na tle czarnej ziemi, przeskakuje rzeczkę i wsiąka w las. Potem gwiazdy przeglądają się w jeziorach, które łańcuchem leżą w poprzek trasy, czarne, tu i ówdzie zasnute mgłą, tajemnicze... - Widać światła - mówi inżynier. - Trochę na prawo. To chyba lotnisko? - Chyba. Dalej na prawo powinien być tor kolejowy, a lotnisko tuż przy nim. Wypatruję, czekam. Przede mną, za lekką mgiełką budzi się coraz więcej światełek. Wspinają się na wzgórza, opadają niżej, ustawiają się w dwuszeregi, tworzą półkola, węzły i klamry. Od czasu do czasu błyskają kolorowe neony reklam, jak klejnoty. Wszystko to pełza w mroku, znika i ukazuje się znowu, roi się jak tłum świętojańskich robaczków. Wtem czerwona gwiazda na prawo zaczyna płynąć na jednym poziomie ze skrzydłem maszyny: lewe światło pozycyjne samolotu albo maszt radiostacji lotniskowej. Okazuje się, że maszt. Słabo oświetlone bloki hangarów wyłamują się z mroku, wskaźnik kierunku wiatru błyszczy zielono i ktoś sygnalizuje ręczną latarką elektryczną. Zamykam gaz, schodzę, trochę, po omacku, bo na lotnisku nie ma lamp granicznych. Ziemia, czarna i głęboka, podpływa coraz bliżej, światła hangarów wspinają się aż na horyzont. Płaska równina ucieka w tył, lekkie muśnięcie kołami, już drga podwozie i rechoce płoza po kretowiskach. Siedzimy. Jest dwudziesta druga piętnaście. W kasynie czekają przedstawiciele miejscowego aeroklubu i działa bufet. Są też wiadomości o pozostałych załogach: kpt. Peterek przed godziną odleciał stąd do Krakowa, odwaliwszy - podobnie jak my - ponad dwa tysiące kilometrów, dwie załogi będą nocowały w Lublinie, bo pogoda się psuje i nie chcą ryzykować, nic pewnego natomiast nie wiadomo o załodze tutejszej. Podobno lądowała gdzieś przymusowo w drodze... Warunki atmosferyczne rzeczywiście nie są zachęcające: od południo-zachodu idą burze i deszcze. Są już blisko. Istotnie, gdy koło jedenastej wracamy do maszyny, widać, że coś się święci: księżyc jest mętny, w lisiej czapie, zakatarzone gwiazdy świecą tylko na północy, powietrze jest parne i duszne. Kazikowi znów mina zrzedła. Za to inżyniera ogarnął nastrój bojowy: koniecznie chce pilotować, jakkolwiek jeszcze nigdy w nocy nie latał, a w dzień też niewiele. Zdaje mu się, że to nic trudnego, zwłaszcza że przecież mamy-podwójne stery. - Dobrze, ale ja wystartuję. Potem możesz się męczyć sam. Lecimy. Dla ułatwienia biorę kurs na Białystok i dopiero potem oddaję mu prowadzenie. Jest bardzo ciemno, horyzontu nie widać, a lot według przyrządów wcale nie jest łatwy dla młodego pilota nie obytego ze ślepym pilotażem. Maszyna raz po raz ucieka z kursu, trawersuje zbacza na lewo, i po upływie pół godziny Tadeusz ma tego dosyć. Przejmuje stery i zakręcam trochę na północ, żeby odrobić to zboczenie. Powinniśmy być gdzieś na połowie drogi do Grodna, w pobliżu toru kolejowego. Muszę uważać, bo tu niedaleko na północny zachód jest granica, więc lepiej mieć tor pod ręką. Ale kto go tam wypatrzy po ciemku w tych lasach... Tymczasem południowo-zachodni wiatr wzmaga się i pędzi coraz groźniejsze chmury, a na południu i przed nami błyska się raz po raz. Schodzę poniżej stu metrów, żeby nie przegapić toru kolejowego. Nie ma go i nie ma. Diabli wiedzą, może już przelecieliśmy nad nim?... Chmury połykają ostatnie gwiazdy, niebo staje się równie czarne jak ziemia i zaczyna padać deszcz. Inżynier świeci potężną latarką elektryczną, bo pod nami nic nie widać, a nie można zaufać wyłącznie busoli przy tak silnym bocznym wietrze