Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Czuł się tak, jakby dzieliła go od wszystkich gruba i brudna szyba. Nagle mężczyźni wyprostowali się i wyszli gęsiego ze stajni. Stephen zadrżał. Doświadczenie nauczyło go, że tak nietypowe zachowania innych nieodmiennie zwiastują przybycie dżentelmena o włosach jak puch ostu. I rzeczywiście tu był, rozjaśniając mrok stajni blaskiem swych srebrzystych włosów, lśnieniem błękitnych oczu i jaskrawością zielonego fraka; znów głośno mówił i śmiał się. Nawet przez chwilę nie wątpił, że Stephen jest równie zachwycony jego widokiem, jak on był zachwycony widokiem Stephena. Psy podobały mu się tak samo jak służącym i zawołał Stephena, by ten podziwiał je wraz z nim. Mówił do nich we własnym języku, a psy podskakiwały i szczekały radośnie, całkiem nim oczarowane. - Przypomniało mi się pewne wydarzenie w 1413 roku, gdy udałem się na wschód z wizytą do nowego króla południowej Anglii - oświadczył dżentelmen. - Król, wytworny i dzielny pan, przedstawił mnie swym dworzanom, informując ich o moich wspaniałych dokonaniach, rozległych królestwach, walecznym charakterze i tak dalej, i tak dalej. Jednakże jeden ze szlachciców nie słuchał tej pouczającej przemowy. On i jego poplecznicy plotkowali, co rusz wybuchając śmiechem. Byłem, jak się pewnie domyślasz, bardzo urażony i postanowiłem nauczyć ich dobrych manier. Następnego dnia ci niegodziwcy polowali na zające nieopodal lasu Hatfield. Zaskoczyłem ich i zmieniłem w zające, a zające w ludzi. Najpierw psy rozszarpały swych panów na kawałeczki, a potem zające w ludzkiej postaci postanowiły straszliwie zemścić się na psach, które zwykle je goniły i zagryzały. - Urwał, by wysłuchać pochwał Stephena, zanim jednak ten zdołał wykrztusić choćby słowo, dżentelmen zawołał: - Och! Poczułeś? — Co miałem poczuć? - spytał Stephen. — Wszystkie drzwi zadrżały! Stephen spojrzał na drzwi stajni. - Nie, nie te drzwi! - prychnął dżentelmen. - Chodziło mi o drzwi między Anglią i całą resztą! Ktoś usiłuje je otworzyć! Ktoś przemawiał do nieba, a nie byłem to ja! Ktoś wydaje polecenia kamieniom i rzekom i nie jestem to ja. Któż to robi? Kto? Chodź! Dżentelmen schwycił Stephena za ramię i chyba wznieśli się w powietrze, gdyż po chwili stali na szczycie góry albo bardzo wysokiej wieży. Stajnie na Harley Street zniknęły i teraz Stephen miał przed oczyma całkiem nowy widok, a potem jeszcze inny i inny. Był tu port z gęstwiną masztów przypominających las - zdawał się odlatywać spod ich stóp, a jego miejsce natychmiast zajmowało szare zimowe morze oraz statki pod żaglami pochylone na wietrze. Potem Stephen ujrzał miasto pełne strzelistych wież i imponujących mostów. O dziwo, nie miał wrażenia, że lecą, tylko że to świat nadlatuje ku nim, podczas gdy oni tkwią w miejscu. Potem pojawiły się pokryte śniegiem góry, po których pięli się maleńcy ludzie, następnie jezioro otoczone ciemnymi szczytami, a potem równiny pełne miniaturowych miast i rzek, przypominających dziecięce zabawki. Zobaczyli coś przed sobą. Początkowo wyglądało to jak czarna linia, która przecinała niebo na pół. Kiedy jednak zbliżyli się do niej, zmieniła się w czarny słup, który wyrastał z ziemi i nie miał wierzchołka. Stephen i dżentelmen zatrzymali się wysoko nad Wenecją (Stephen wolał się jednak nie zastanawiać, na czym się zatrzymali). Słońce właśnie zachodziło, ulice i domy pogrążały się w ciemności, ale morze i niebo pełne były światła, a odcienie różu, niebieskiej bieli, topazu i perły harmonijnie się stapiały. Miasto zdawało się dryfować w promienistej próżni. Czarny słup był gładki jak obsydian, ale tuż nad poziomem dachów odpływały od niego zawirowania i spirale ciemności, dryfujące w powietrzu. Stephen nie miał pojęcia, cóż to takiego. - Czy to dym, proszę pana? Czy wieża płonie? - zapytał. Dżentelmen nie odpowiedział, lecz kiedy się zbliżyli, Stephen zrozumiał, że to nie dym. Z wieży odfruwała chmara ptaków. Były to kruki. Tysiące, tysiące kruków. Wszystkie odlatywały z Wenecji i podążały w kierunku, z którego nadlecieli Stephen i dżentelmen. Jedno stado zmierzało ku nim. Nagle w powietrzu usłyszeli łopot tysiąca skrzydeł. Kurz i żwir wciskały się Stephenowi do oczu, nosa i gardła. Schylił się i zasłonił ręką nozdrza, by nie czuć smrodu. — Co to było? - zapytał ze zdumieniem, gdy ptaki zniknęły. — Stworzenia wyczarowane przez maga - odparł dżentelmen. - Wysyła je do Anglii ze wskazówkami dla nieba, ziemi, rzek i wzgórz. Wzywa dawnych sojuszników Króla. Wkrótce będą usługiwać angielskim magom, a nie mnie! - Jęknął ze złością i rozpaczą. - Ukarałem go tak, jak nigdy jeszcze nie ukarałem żadnego z naszych wrogów! Ale wciąż spiskuje przeciwko mnie! Dlaczego nie pogodzi się ze swym losem? Dlaczego nie rozpacza? — Nigdy nie brakowało mu odwagi, proszę pana - powiedział Stephen. - Wszyscy twierdzą, że wykazał się niezwykłym męstwem na półwyspie. — Męstwem? O czym ty mówisz? To nie męstwo, lecz zwykła złośliwość! Zaniedbaliśmy swoje obowiązki, Stephenie! Pozwoliliśmy, by angielscy magowie nas wykorzystali. Musimy znaleźć sposób, by ich pokonać. Musimy podwoić nasze wysiłki i w końcu uczynić cię królem! Rozdział szesnasty Burza i kłamstwa luty 1817 Ciocia Greysteel wynajęła bardzo wygodny dom nieopodal targu w Padwie, co kosztowało jedynie osiemdziesiąt cekinów na kwartał (czyli około trzydziestu ośmiu gwinei). Ciocia Greysteel była niesłychanie z siebie zadowolona