Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Szli obok siebie, swobodnie gawędząc, co uznałem za szczyt nieostrożności. Tym lepiej dla nas. Na cichy sygnał szeryfa poczęliśmy ostrożnie posuwać się między drzewami. Zbliżyliśmy się do zbocza prawie w tej samej chwili, co i oczekiwana przez nas trójka. Wówczas usłyszałem głos Ushera. — Nie, nie. Czarna Puma nas nie zawiedzie, ale nie mógł jeszcze przybyć. Obiecał za cztery dni, a dopiero dwa upłynęły. — Jeżeli nie przyjedzie, wszystko może wziąć w łeb — odpowiedział Rothcliff. — Damy sobie radę i bez niego. Znajdę lepszych. To był głos Scotta. Przedzierali się poprzez splątane krzewy, aż wyszli na polankę. Wówczas puścili konie, które popędziły ku jeziorku. To była druga nieostrożność z ich strony. Gdy minęli nas o kilka yardów, Irvin szepnął: — Ja biorę na siebie Rothcliffa, dla Karola — Scott, doktor zajmie się kulawcem. Słyszeliście? Naprzód! — zawołał i pierwszy wyskoczył z lasu. Za nim — my wszyscy. Tamci byli tak zagadani, że w pierwszej chwili nawet nie zwrócili uwagi na hałas. Kiedy się spostrzegli, na ucieczkę czy obronę było już za późno. Karol, biegnący przede mną, znajdował się tuż przy Scotcie i powalił go jednym uderzeniem pięści. Rothcliff zdążył wyciągnąć rewolwer zza pasa, ale szeryf podbił mu rękę w chwili strzału. Dojrzałem, jak Kulawy Ralf odwrócił się i począł biec w kierunku jeziorka. Zapewne do koni. Skoczyłem za nim i po chwili bez większego trudu obaliłem na ziemię. W następnej sekundzie siedziałem mu na piersiach, krępując ręce. Tak wypadł mój rewanż za przygodę na strychu w Fort Benton. Gdy związałem mu i nogi, wstałem. Było po wszystkim. Żaden ze schwytanych nie odezwał się ani słowem. Byli przerażeni i zaskoczeni jednocześnie. Przywlekliśmy ich nad brzeg jeziorka. — No — odezwał się szeryf — ptaszki w klatce. Ale ty — zwrócił się do Ralfa Ushera — po coś mieszał się w tę sprawę? Kulawiec zamrugał oczami. — Nic złego nie uczyniłem, szeryfie. Oni mnie prosili o wskazanie drogi do Trzech Wzgórz. To wszystko. — Wcale nie wszystko — Irvin podniósł głos. — Porozumiewałeś się z Czarną Pumą. W jakim celu? — Prosili mnie o to. Nie popełniłem przestępstwa. — Aha, prosili cię. To po coś uciekał przed nami? Patrzcie państwo, jaki z niego usłużny chłopczyk! W tej chwili podszedł do szeryfa Karol i coś mu szepnął na ucho. Irvin kiwnął głową, po czym skinął na mnie. We trójkę przeszliśmy na drugi kraniec jeziorka. Zastępca szeryfa, zwolniony od pilnowania koni, pozostał na straży jeńców. — Wydaje mi się — zaczął Karol — że nie ma sensu trzymać tu Ralfa Ushera. Będzie nam tylko przeszkadzał. Dosyć kłopotów z tamtymi. Irvin pokręcił przecząco głową. — Wybacz, Karolu, jestem innego zdania. Usher ukrywał przestępców. I to na terenie Fort Benton. Nie, nie masz racji. Nie zabrałem głosu w tej sprawie, a Karol dłużej nie nalegał. — Teraz — odezwał się znowu szeryf — porozmawiamy z każdym z osobna. Proponuję zacząć od Rothcliffa. Przenieśliśmy go nieco dalej i szeryf zagaił: — No, Rothcliff, jak się czujesz? — Dlaczego napadliście na nas? — Filut z ciebie, Rothcliff. Niewinny baranek. Powiedz lepiej, dlaczegoś zastrzelił Brightona? — Ja? Brightona? Nie miałem z tym nic wspólnego. — Kłamiesz. Mam świadka. Widzę na twoim ręku piękny pierścień. Dawno go masz? — Będzie z rok. — Znowu kłamiesz. Twój pierścień znaleziono przy zamordowanym. Nie wiedziałeś, gdzieś go zgubił. Nie tak było? Nic nie odpowiedział. — Przestraszyłeś się i natychmiast wysłałeś zamówienie na drugi taki sam pierścień do Novelty Company w Milwaukee. Ja wszystko wiem, Rothcliff. Nie ma sensu zaprzeczać. To powiedziawszy odszedł, a my za nim. Scott nic nie chciał mówić. Milczał cały czas, ciskając tylko wściekłe spojrzenia w naszą stronę. Daliśmy więc spokój, a ja zarzuciłem sztucer na ramię i poszedłem rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Wspomniałem, iż jeziorko i wzgórza robiły bardzo ponure wrażenie. W lesie nie znalazłem nawet śladów zwierząt, tylko ptaki trzepotały się wśród gałęzi. Wróciłem do kotlinki i wykąpałem się w czarnej jak smoła wodzie. Za moim przykładem poszli towarzysze, po czym szeryf wraz z Karolem zajęli się połowem przy pomocy zaimprowizowanych wędek. Jakież było moje zdziwienie, gdy po godzinie przynieśli z tuzin nieznanych rybek. Upieczone na węglach, smakowały znakomicie. Nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięły ryby w tym samotnym, martwym stawie. Karol przypuszczał, iż kiedyś musiał nastąpić jakiś wielki wylew rzek płynących przez prerię i wtedy przypłynęły tu ryby. Na drugie danie mieliśmy suszone mięso oraz podpłomyki z mąki przezornie zabranej przez szeryfa. Po takim obiedzie, którego część odstąpiliśmy jeńcom, ogarnęła nas senna ociężałość. Chociaż więc szeryf nalegał, aby wyruszyć w powrotną drogę do Benton jeszcze przed wieczorem, ociągaliśmy się nieco i marudzili, a w końcu postanowiliśmy przeczekać do rana. Kolejno zmienialiśmy się na warcie. Dobrze po północy zbudzono mnie. Noc była ciepła, lekki wietrzyk dmuchał w twarz. Siadłem oparłszy się o jakiś zwalony pień potężnego olbrzyma, na samym skraju lasu, niedaleko leżących na ziemi jeńców. Gwiazdy połyskiwały, a wśród nich sierp księżyca. Było zupełnie cicho, tylko w pewnej chwili usłyszałem daleki głos stepowych wilków — kujotów, a nad głową załopotały mi skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka, zapewne sowy. Zatoczywszy wielkie koło poszybowała nad prerię. I nic więcej się nie wydarzyło. Po dwu godzinach spędzonych w ten sposób, poszedłem do jeziorka obudzić Karola. Zwykle tak czujny, tym razem spał jak kamień. Kilka razy musiałem go szarpnąć, zanim się podniósł. I właśnie w tym momencie nocną ciszę rozdarł przeraźliwy wrzask. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, gdy otrzymałem uderzenie w tył głowy. Padając ujrzałem jeszcze, jak jakiś indiański wojownik wyrwał sztucer z rąk Karola, a drugi zamierzał się nań tomahawkiem. W następnej sekundzie straciłem przytomność — po raz drugi w przeciągu trzydziestu sześciu godzin. Gdy otworzyłem oczy, słońce wspinało się na szczyt nieba. Wstać nie mogłem. Leżałem, mając skrępowane ręce i nogi. Odwróciłem głowę, najpierw w prawo, potem w lewo. Ujrzałem, że po obu stronach spoczywali powiązani moi towarzysze. Z jednej — szeryf, z drugiej — Karol. Odetchnąłem z ulgą. Widać, byli cali i żywi. Zerknąłem przed siebie