They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Mówi, że jest pan stuknięty. - Stuknięty? - powtórzył ze zdumieniem Helmholtz. - Kazałem jej przestać wygadywać takie rzeczy, ale wtedy sam pan udowodnił, że ma pan niezłego świra. - Proszę, powiedz mi dlaczego, muszę wiedzieć - rzekł Helmholtz. Ale orkiestra w jego głowie grała właśnie Uwerturę 1812 Czajkowskiego, łącznie z hukiem dział. Jedyne, co mógł zrobić, to powstrzymać się od śpiewania. - Kiedy ćwiczył pan ze mną maszerowanie - wyjaśnił Bert - a ja udawałem pijanego, nawet nie zauważył pan, jakie to było szalone. Nie było tam pana! Po crescendo muzyki w głowie kapelmistrza nastąpiła krótka cisza. Musiał zadać to pytanie: - A skąd Charlotte może wiedzieć cokolwiek o mnie? - Umawia się z wieloma innymi członkami orkiestry szkolnej - wyjaśnił Bert. - Wyciąga od nich naprawdę zabawne historie na pana temat. *** Przed wyjściem do domu o zachodzie słońca tego samego dnia Helmholtz złożył wizytę szkolnej pielęgniarce. Powiedział, że koniecznie musi o czymś z nią porozmawiać. - Czy chodzi znowu o Berta Higgensa? - spytała. - Niestety, szukaj znacznie bliżej - odrzekł. - Tym razem chodzi o mnie. O mnie. Ten mój syn Fabryka produkowała najlepsze pompy odśrodkowe na świecie, a Merle Waggoner był jej właścicielem. Założył ją. General Forge and Foundry Company zaproponowała mu właśnie za nią dwa miliony dolarów. Nie miał żadnych akcjonariuszy i nie był nikomu winien ani centa. Pięćdziesięciojednolatek, wdowiec, miał jedynego spadkobiercę syna o imieniu Franklin. Chłopcu nadano imię na cześć Benjamina Franklina. Pewnego piątkowego popołudnia ojciec i syn udali się z gabinetu Merle'a na teren fabryki. Przeszli korytarzem do tokarki Rudy'ego Linberga. - Rudy - powiedział Merle - chłopak przyjechał z college'u do domu na trzy dni i pomyślałem sobie, że moglibyśmy jutro pojechać we czwórkę - ty, mój syn, twój syn i ja - na farmę, żeby postrzelać trochę do rzutków. Rudy podniósł spojrzenie swych błękitnych jak niebo oczu na Merle'a i młodego Franklina. Był w wieku Merle'a, cechowała go głęboka, skromna godność człowieka, który wcześnie poznał swoje ograniczenia- i nigdy nie próbował ich przekroczyć. Te ograniczenia dotyczyły jego narzędzi, jego fletu i jego dubeltówki. - Możemy spróbować do wron - powiedział. Rudy stał na baczność tak jak dobry żołnierz, którym był. I tak jak stary żołnierz, czynił to bez pokory, dając do zrozumienia, że jest przecież w życiu wielkim zwycięzcą. Był pierwszym pracownikiem Merle'a. Kiedyś mógł zostać jego wspólnikiem - za dwa tysiące dolarów. I Rudy miał gotówkę. Ale interes wydawał mu się ryzykowny. Teraz nie wydawał się żałować swojej decyzji. - Możemy wykorzystać moją sowę - powiedział Rudy. Miał wypchaną sowę do wabienia wron. Spreparował ją razem ze swym synem, Karlem. - Do polowania na wrony potrzebna nam strzelba - rzekł Merle. - Znają doskonale tę waszą sowę. Nie zbliżymy się do nich nawet na kilometr. - To mogłaby być niezła zabawa, gdybyśmy spróbowali załatwić je z tej odległości - rzekł cicho Franklin. Był wysoki i szczupły. Miał na sobie kaszmirowy sweter i szare flanelowe spodnie. Był lekko skołowany z nieśmiałości i poczucia winy. Właśnie powiedział ojcu, że chce zostać aktorem, nie zamierza pracować w fabryce. Był tak wstrząśnięty własnymi słowami, że natychmiast dodał, mimo woli, okropnie pusty zwrot: - Mimo wszystko dziękuję. Ojciec nie zareagował - na razie. Rozmowa zeszła na faunę, strzelanie, na Rudy'ego i Karla, nowe kombi Karla, a teraz na wrony. - Spytajmy mojego chłopaka, co zaplanował na jutro - powiedział Rudy. Była to czysta formalność. Karl zawsze postępował zgodnie z życzeniem ojca, a robił to z głębokiej miłości. Rudy, Merle i Franklin podeszli korytarzem do tokarki, znajdującej się mniej więcej dziesięć metrów od tokarki Rudy'ego. Merle miał brodę zadartą do góry, Rudy patrzył prosto przed siebie, Franklin szedł ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Karl był wierną kopią ojca, tak wierną, że stawy zdawały się dokuczać mu trochę z powodu wieku. Sprawiał wrażenie ustatkowanego pięćdziesięciolatka, choć miał zaledwie dwadzieścia lat. Chyba instynktownie był ostrożny wobec niebezpieczeństw czyhających w pracy, które zostały wyeliminowane w fabryce, zanim jeszcze nauczył się chodzić. Karl stał na baczność bez pokory, podobnie jak jego ojciec. - Chciałbyś wybrać się jutro na farmę trochę postrzelać? - spytał Rudy. - Do czego? - Do wron. Do rzutków - odpowiedział Rudy. - Może do świstaków. - Nie mam nic przeciwko temu - rzekł Karl. Skinął krótko głową Merle'owi i Franklinowi. - Będzie mi miło. - Weźmiemy kilka befsztyków i zjemy kolację na miejscu - powiedział Merle. - Przygotujesz sos do befsztyków, Rudy? - Nie mam nic przeciwko temu - odrzekł Rudy. Był znany ze swych umiejętności i przekazał swój sekret synowi. - Będzie mi miło. - Mam flaszkę dwudziestoletniego bourbona, którą zachowałem na specjalną okazję - powiedział Merle. Myślę, że świetnie się nada na jutro. - Zapalił cygaro i Franklin zobaczył, że ręka ojca drży. - Urządzimy sobie bal. Merle dał synowi niezgrabnego męskiego kuksańca w nerki, chcąc go sprowokować do śmiechu, i natychmiast tego pożałował. Roześmiał się głośno, żeby pokazać, iż nie ma to znaczenia, wypuszczając kłęby dymu, które podrażniły mu oczy. Zachłysnął się dymem. Przyjemność umknęła. Nie mógł przestać się śmiać. - Spójrz na niego, Rudy - powiedział Merle, opanowując wreszcie wesołość. - Trzydzieści centymetrów wyższy od swego staruszka i prezes czego w Cornell? - Naczelnej rady bractw studenckich - prawie wyszeptał zakłopotany Franklin. Unikali z Karlem spojrzenia sobie w oczy. Ojcowie zabierali ich na wspólne polowanie może ze sto razy, ale chłopcy niemal się do siebie nie odzywali, kiwali jedynie lub kręcili głowami bez uśmiechu przy trafionych i chybionych. - A ile jest bractw w Cornell? - spytał Merle