Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Owego wieczoru, po spotkaniu nieznajomej, Żegoń długo nie mógł usnąć. Nie dlatego, by go urzekła jej piękność, gdyż bardzo się zakochał w pannie Justynie, ale trapiła go zagadka, co mogło łączyć tak urzekającą istotę ze zwykłym, zdawałoby się, zupełnie przeciętnym oberżystą? Pokrewieństwo? Nie, na pewno nie wchodziło' w rachubę... Zastanawiał się nad tym dłuższy czas, a kiedy już zasnął, zjawa o wielkich, ciemnych, tajemniczych oczach majaczyła mu wciąż powracającym obrazem. Rano zaś obudził go Pigwa potrząsaniem za ramię. Ocknijcie się, panie! Jest tu dla was jakaś kartka... Podał kawałek papieru, na którym były tylko dwa słowa: „Klasztor karmelitów" oo 151 E J — Skąd to masz?! — rzucił Damian .rozbudzony już zupełnie. — Czyściłem konie w stajni, kiedy zaczepił mnie jakiś człeczyna i kazał wam oddać. ,, — Musiał zatem cię znać? Pigwa wzruszył ramionami. — Chyba tak. Tylko nie wiem skąd... Żegoń ogarnął się szybko i zszedł na śniadanie. Jedząc no-spiesznie zastanawiał się nad przyczyną tego wezwania. Czego .mógł chcieć od niego opat? Zaciekawiony, postanowił nie zwlekać i natychmiast udać się do klasztoru. Tym razem nie szedł przez kościół, lecz zapukał do klasztornej furty. Po podaniu zaś nazwiska brat odźwierny wpuścił go bez pytań, widać uprzedzony o jego przybyciu. Monsieur Brunetti przywitał go krótkim skinieniem głowy i wskazał krzesło po drugiej stronie stołu, przy którym sam siedział. Żegoń usiadł i milczał, czekając, aż przemówi jego wieleb-ność. Ten przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Wreszcie spytał z lekkim uśmiechem: — Powiodło się? — Dzięki pomocy waszej wielebności. — Zatem uwierzyli? — Otrzymali wiadomość z paru stron. , Opat zerknął na Żegonia z pewnym zaciekawieniem, po czym skinął bez słowa głową. — W rezultacie pobili gońca — uzupełnił informację Żegoń. — Ten zaś, rozzłoszczony, wskazał mi głównego sprawcę. Brunetti znów milczał przez chwilę, zanim zadał kolejne pytanie. — Ale listów nie odebraliście? — Jeszcze nie. — Hm... To nie będzie łatwe. Kto był tym głównym sprawcą? — Mój następca. Zwie się Tuczaba. — Ostrzegliście już hetmana? — Jeszcze nie, bo muszę sam to zrobić, gdyż inaczej wpadłszy w złość skaże winowajcę, co może mi tu narobić kłopotów. Zdradzi bowiem tym samym, że listy nie były fałszywe. — Tak... Zupełnie słusznie... — Brunetti przesunął palcami po ogniwach łańcucha z krzyżem, który miał na piersiach. — Zawiadomię, jednak kogo trzeba, aby miał owego człeka na oku. — Nie zaszkodzi, wasza wielebność — zgodził się Żegoń, po czym dorzucił jakby mimochodem: — To pan Baumont jest jeszcze przy hetmańskim boku? Opat roześmiał się. 152 — Ano, jest! Ale nie o tym chciałem z tobą mówić, mój synu... — Słucham, wasza wielebność. — Czy masz już upatrzoną służbę? — Brakło mi czasu, by-naprawdę tym się zająć. — Miałem okazję wspomnieć o waszmości w rozmowie z jego eminencją biskupem Olszowskim. Strapiony wielce tym, co się dzieje pod Gołębiem. Jego kancelaria przeciążona teraz pracą i chętnie widziałby pomoc, oczywiście kogoś godnego zaufania. Poleciłem waćpana. — Dziękuję, wielebny ojcze. To by mi odpowiadało. — Powtórzyłem waszą wersję porzucenia służby u hetmana, bo taką od was usłyszałem. Co powiecie sami, wasza sprawa. Kanclerz nie zawsze był Sobieskim przychylny, ale to wielkiej prawości człowiek. Teraz w hetmanie tylko widzi jedyny ratunek dla kraju i daje temu wyraz. Wiem, że parokrotnie bronił go w senatorskim kole. — To wielkiego rozumu dygnitarz. Chętnie będę mu służył. Opat spojrzał na Damiana nieco figlarnie. — Nie bez korzyści dla hetmana? Ten uśmiechnął się lekko, ale odpowiedział z powagą. — To zrozumiałe, wasza wiełebność. Ale też w przekonaniu, że działam dla dobra Rzeczypospolitej. — Nie wątpię, synu. Ale chciałeś wyjeżdżać, a sprawa dla kancelarii pilna. Kanclerz jest teraz w Lublinie, a lada dzień ściągnie tu i jego królewska mość z tłumem konfederatów. — Z kim mam rozmawiać? — Z referendarzem koronnym, księdzem Małachowskim. Bystry to wielce człowiek, toteż nad tajnymi sprawami ma pieczę. Nie zapomnij o tym — rzucił znacząco opat, spoglądając spod oka na Żegonia. — Na pewno będę miał otwarte oczy, wasza wielebność, zwłaszcza że tamtędy wiedzie droga w stronę Wiednia. Cały dwór, a więc zapewne i kancelaria, to austriackie stronnictwo? — Tak źle nie jest — opat zapatrzył się w stronę stojącego na stole krucyfiksu. — Ale przyznać trzeba, że większość to zagorzali wrogowie Francji i miłościwego pana Ludwika. — Nie wiecie, wasza wielebność, kto kieruje tymi wrogimi nastrojami, a i całym stronnictwem? Brunetti przeniósł spojrzenie na swego gościa. — W ogólnym mniemaniu królowa Eleonora, ale wszystko się skupia w rękach barona Ignacego Piotra Stoma, rezydenta cesarza Leopolda przy królu Michale. Kieruje osobiście? — zdziwił się Damian. Ależ nie! Ma przy sobie tęgą głowę, choć i sam nie należy co 153 cv> do głupców. Tamten stoi zupełnie w cieniu, działa z ukrycia, toteż niewiele o nim wiem. Zowią go na dworze barona „Mnich", bo przynależy do zakonu jezuitów. Ma być człowiekiem opasłym i nieskorym do ruchu, ale groźnym, bo bezwzględnym i chytrym ponad zwykłą miarę. — Rad bym go poznać. — Spotkanie z wężem nigdy nie jest bezpieczne. Zwie się brat Eligiusz. - — Takoż jest pod Gołębiem? — Wiem, że był, ale teraz chyba już tu zjechał, bo i Stoma widziałem przy królowej. A konfederaci, jak ci już wspomniałem,1 też lada dzień nadciągną. — Słyszałem, że mocno rozżarci na malkontentów? Brunetti machnął dłonią. — Szkoda słów