Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Już z tydzień chyba płynęliśMy - trudno mierzyć czas, gdy nie ma się zegara ni słońca, ani gwiazd - i pogoda, przez parę dni nieco lepsza, znowu się pogorszyła. Statek to zapadał się głęboko, to wysoko unosił, co znacznie nasze niewygody powiększało. Bo nie było tu niczego, za co można by chwycić, i kto nie leżał płasko na brudnych deskach, narażony był na to, że z całym rozmachem rzucony zostanie na ścianę przy każdym gwałtowniejszym przechyleniu. Choć znajdowaliśMy się głęboko pod pokładem, dochodził nas ryk wichru i fal, a skrzypienie naprężonych lin, trzeszczenie i zawodzenie okrętowego drzewa brzmiały złowrogo i każdy szczur lądowy mógłby pomyśleć, że nasz bryg za chwilę rozpadnie się w kawałki. Niektórzy więźniowie płakali z wrażenia lub skuci razem klękali na przechylonych deskach, usiłując przypomnieć sobie dawno zapomniane modlitwy. Ja zaś dziwiłem się, czemu ci nieszczęśnicy modlą się, by ich Bóg od morza wybawił, podczas gdy w życiu czeka ich jedynie dozgonna niewola; ale pewnie spokojniejszy od nich byłem, bom morze znał i wiedziałem, że wszystkie te przerażające hałasy wcale nie oznaczają zguby statku. Sztorm jednak wzmagał się i gdy przez szczeliny luku woda zaczęła tryskać do naszego pomieszczenia, jasne się stało, że zalewa statek. - Znałem lepsze statki, którym mniej starczyło, by pójść na dno - rzekł Elzewir - i jeśli nasz bryg nie jest mocny, a szyper nie ma dość krzepkiej załogi, to wkrótce zabraknie im trzydziestu skazańców do pracy przy ścinaniu trzciny na Jawie. Trudno mi poznać, gdzie teraz jesteśmy - może na wysokości Ushantu, a może i nie tak daleko, bo fala krótka jak na zatokę. Widać święci pańscy dość zostawili nam na morzu miejsca, by statek od trzech godzin bez szkody mógł się tak po nim telepać. Prawda to, żeśmy się błąkali nie mogąc wejść na kurs, co można było poznać po mocniejszym kołysaniu przy zwrotach, ale żadnej nie mieliśmy wskazówki, by odgadnąć, gdzie jesteśMy. Naszą jedyną miarą czasu było to, że dwa razy dziennie odmykano luk w porze posiłków, ale nawet ten nędzny zegar godzin nie pilnował i często się spóźniał, aż nam z głodu w brzuchach piszczało; teraz zaś tak długo już na jedzenie czekaliśMy, że wzdychałem nawet do tych ohydnych odpadków mięsa, którymi nas karmiono. Więc ucieszyliśmy się, gdy zaskrzypiała pokrywa luku i przez otwór w górze bluznęło trochę słonej wody i przeniknęło nieco wątłego światła; lecz zamiast uzbrojonych w muszkiety strażników, niosących latarnie i cebry z zepsutą żywnością, jeden tylko ukazał się człowiek, ten, który skuł nas w szóstki na początku podróży. Stał pochylony nad otworem, usiłując nie stracić równowagi, i cisnął między nas klucz. - Bierzcie go - krzyknął - i zróbcie z niego użytek. Bóg wspomaga odważnych, więc ratuj się, kto może! Powiedział to, obrócił się i zniknął. Przez moment nikt nie mógł zrozumieć, co to znaczy: luk był otwarty, na deskach między nami leżał klucz. Elzewir pierwszy go chwycił. - John - rzekł do mnie po angielsku - statek tonie i dano nam możność uratowania życia. NIe potopimy się jak szczury w pułapce! Mówiąc to wetknął klucz do kłódki przy naszym łańcuchu; pasował doskonale i w mgnieniu oka cała szóstka była wolna. ťańcuch z brzękiem upadł na deski i każdemu z nas została tylko żelazna bransoleta na lewym ręku. Możecie być pewni, że inni więźniowie równie szybko skorzystali z klucza, lecz Elzewir i ja nie zwlekając rzuciliśmy się do drabinki. Obydwaj obyci z morzem, pierwsi wydostaliśmy się z luku i - Och, ten chłód i smak słonego powietrza, miast ciepławego cuchnącego odoru tam w dole! Woda zalewała główny pokład i choć nic nie wskazywało, by statek miał tonąć, nie spotkaliśmy nikogo z załogi. PrzebiegliśMy do schodków, jak szybko było można, bo statek chwiał się niebezpiecznie na wysokiej fali - i weszliśmy na górny pokład. Zapadał zimowy wieczór, a w jego skąpym świetle ani żywej duszy widać nie było. MIotany wiatrem bryg walczył ze wzburzonymi falami, które przelewały się przezeń od dziobu po rufę