Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Znów znaleźli się na High Street, zwróceni w stronę portu. Nagle wydało im się, że świat olbrzymów wypełniają milio- ny niebezpieczeństw. Pluskwiak wielkości psa popatrzył na nich z rynsztoka. Jastrząb zniżył lot, żeby lepiej się przyjrzeć, potem wzniósł się z powrotem. Słyszeli szelesty, ciche kroki łap, na pew- no innego kota skradającego się za drewnianym płotem, pod któ- rym właśnie się prześliznęli - płotem wznoszącym się nad nimi jak ściana kanionu. Kot mógł przesadzić go w jednej chwili. - Chodźmy - powiedział Skeeziks i popędził drogą, skręca- jąc w stronę zajazdu. - Dlaczego? - krzyknął Jack, biegnąc w ślad za nim, przez ulicę, w cień. - A dlaczego nie? Schowajmy się, aż dojdziemy, o co tu cho- dzi. Do chwili, kiedy zaczniemy rosnąc. Doktor Jensen może po- czekać, aż będziemy bardziej bezpieczni. Nie ucieknie. Okrążyli zajazd, zeskoczyli z kamiennych schodów zwróco- nych w stronę zatoki, truchtem przebiegli za stosem skrzynek, ciężko dysząc. Skeeziks uśmiechnął się, najwyraźniej dumny z siebie. - Myślał, że jesteśmy solniczkami. - Co? - spytał Jack. - Kto myślał? - Ten potwór, po tym jak napuścił kota na Harbina. Ten łaj- dak zasługiwał na taki los. Uratowało nas, że tak tam zamarli- śmy. Ja byłem solniczką, bo jestem gruby, ciebie wziął za pieprz- niczkę. Jack przewrócił desperacko oczami. - Pewnie - prychnął. - A o co chodziło z tym pierścieniem? Skeeziks potrząsnął głową. - Nie mam zielonego pojęcia. A co robił tam Harbin, trując niewinnych ludzi? Olbrzym musiał wiedzieć, kim on był. Zauwa- żyłeś, jak opróżnił fajkę do zupy, ot tak, zwyczajnie, zupełnie jak- by dodawał ziół? Myślę, że ta cała sprawa przekracza nasze poj- mowanie. Wdepnęliśmy w coś, co nie powinno nas w ogóle obchodzić. Olbrzyma zwabiły hałas i odgłosy walki. Gdyby nie to, wszyscy zjedliby zupę i leżeli martwi w łóżkach. - Jak sądzisz, jak długo Harbin tam był? - Nie wiem - wzruszył ramionami Skeeziks, wyglądając po- między szczeblami drewnianej skrzynki. - W każdym razie parę godzin. Według mnie powinniśmy wkrótce zacząć rosnąć. A wte- dy lepiej miejmy pod ręką jakieś ciuchy do naciągnięcia na grzbiet, inaczej będziemy mieli kłopoty. W takich okoliczno- ściach nie zamierzam zbliżać się do Elaine Potts. Jack skinął głową. - Powinniśmy wrócić nad rzekę. Moglibyśmy zwędzić trochę odzieży ze sznurka u sióstr White. Nie musimy być dużo więksi od Harbina, żeby wyrwać parę spodni z klipsów. Potem zawleczemy je w krzaki i poczekamy. - Idziemy. Tu możemy co najwyżej walić łbami w wieka tych skrzynek. Wyszli ostrożnie i znaleźli się oko w oko ze szczurem węszą- cym wokół skrzynek. Był wielki - tłusty, pokryty szczeciniastym futrem, z ogonem długim na stopę. Uniósł górną wargę, odsłania- jąc zęby zdolne bez wysiłku odgryźć rękę Jackowi. Chłopcy po- woli wycofali się. Szczur ciekawie węszył za nimi. - Z powrotem rampą w dół - szepnął Jack. - Nie odważy się zbliżyć do wędkarza, który tam siedzi. Skeeziks skinięciem głowy wyraził zgodę, głównie dlatego, że za plecami mieli szeroki slip zbiegający do przystani łódek ry- backich i nigdzie indziej nie mogli pójść. Poza tym był to całkiem niezły pomysł, a przynajmniej do chwili, kiedy okazało się, że szczurowi nie sprawia różnicy kto wędkuje na końcu pochylni - cały czas skradał się za nimi, wywijając ogonem, gotów do skoku. - Jest pijany jak bela - oznajmił Skeeziks. - Szczur? - Jack nie posiadał się ze zdumienia. - Ten gliździarz. Nie pomoże nam. Popatrz na niego. Z palu- cha zwisa mu but, zaraz go straci. Cuchnie. Szczur już chyba do nie- go przywykł, pewnie facet jest tu stałym elementem krajobrazu. Dopóki trzyma wędkę, nie mogą aresztować go za włóczęgostwo. Jack rozejrzał się za jakąś bronią: patykiem, odłamkiem szkła, czymkolwiek. Okolica była jak wymieciona, jakby ktoś wcześniej przysłał tu kogoś, żeby upewnić się, że na ulicy nie zo- stanie choćby jeden śmieć, mogący popchnąć człowieczka wiel- kości myszy do przemocy. Jednak coś było - stary, zardzewiały haczyk na ryby z odłamanym oczkiem. Jack skoczył, podniósł go i zamachał nim nad głową, grożąc szczurowi, który wpatrywał się w nich swoimi nieprawdopodobnie brązowymi oczami albo nie zauważając haczyka, albo kompletnie go lekceważąc. Właściwie była to raczej bezużyteczna broń. Jack wpadł na coś miękkiego. Plecy śpiącego wędkarza. Ske- eziks zaczął walić go obiema pięściami, lecz bez rezultatu. Szczur podkradał się coraz bliżej