Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. a gdym był głodny, pojęcie cudzej własności zupełnie się zacierało... Szczęściem, przeznaczając mnie na tak zwany twardy los, natura dała zdrowie i siły, jakich najrozpieszczeńszym dzieciom braknie. Mogłem wytrzymać głód, chłód, pragnienie, znużenie największe, a wygód nie potrzebowałem żadnych. Zostawiony sam sobie – tę walkę o byt poczułem ledwie spiąwszy się na nogi i w niej się zahartowałem. W osadzie znano mnie naówczas z tego, żem był zuchwałym szkodnikiem, i gdzie mnie zobaczył kto, wnet wołał i pędzał, bo się domyślał, żem bez przyczyny się nie podkradł. Pędzano i szczuto... nie wiedząc nawet za co... Ostatnie dni ojca przypominam też sobie. Z łóżka już nie wstawał, w nocy chrzęszczało mu w piersiach okropnie, a kaszel straszny go dusił... klął i rzucał się – wołał gospodyni – dawano mu wody, przegotowanej ze skórką od chleba; na ostatek słabnąć począł i senność go objęła gorączkowa. Było to latem... W chacie panował zaduch i skwar nie do wytrzymania, choć okienko było wyjęte. Leżałem na moim barłogu, spać nie mogąc, bom był też głodny. Dopiero gdy się na, dzień brało, snem kamiennym zasnąłem. Zbudziłem się, gdy mnie ktoś nogą kopnął, i zląkłem mocno, bo izba, zwykle pusta, pełna była ludzi. Hałas w niej panował, a głosy podniesione, krzykliwe, około łoża ojcowskiego napaść jakąś zdawały mi się oznaczać. Porwałem się na nogi i padłem, bo ludzie, którzy się cisnęli, nie zważając na mnie, nie dawali ruszyć z miejsca. Co się stało, zrozumieć nie mogłem. Ojciec leżał niedaleko ode mnie, na nisko wysłanej pościeli, żółty, siny, nieruchomy, z ustami i oczyma otwartymi, z piersią obnażoną. Brat Joachim, jego żona, kilku sąsiadów, parobcy, wyrostki cisnęli się zaglądając, swarząc, kłócąc. Coraz to ktoś nowy zaglądał przeze drzwi i starał się tu wcisnąć. Gospodyni z fartuchem na oczach, u pieca stojąc, płakała... O śmierci naówczas słyszałem już wiele, ale nigdy z bliska nie widział umarłego, dlatego nie od razu zrozumiałem, iż ojciec nie żył. Gdym o tym wreszcie posłyszał, nie rozpłakałem się. Ogarnął mnie jakiś strach, zdziwienie, ciekawość, ale żalu nie czułem. Nieboszczyk, choć kochał mnie pewnie, obchodził się ostro i pędzał jak inni. Rzadko bardzo pogłaskał po głowie. Nie lubił patrzeć na mnie, bo widok ten mu serce krwawił. Gromada ludzi dokoła tych zwłok, o które się nikt nie troszczył, nikt ich nie tknął, stała gwarząc, śmiejąc się nawet z cicha, popychając. Wchodzili, wychodzili, aż w progu się pokazał z krzyżykiem i książką w ręku proboszcz, ksiądz Słotwina, w wytartej, starej sutannie. Na widok jego uciszyli się ludzie, rozpierzchiwać i rozstępować zaczęli. Surowym wzrokiem powiódł po tym tłumie niesfornym, który dobrze znał księdza Słotwinę bali się go wszyscy, ruchem ręki wnet zrobił porządek. Kląkł się modlić i wszyscy go w cichości naśladowali. Wstał potem, szukając kogoś oczyma. Brata Joachima już tu nie było. Zapytał gospodyni o szczegóły śmierci, ale ta wiedziała tylko, że z rana znalazła ojca już nieżywym. Postrzegł potem mnie leżącego na ziemi i smutnie poruszył głową, obejrzał się po chacie, namyślał, co ma począć. Mówić tu nie było z kim. Wyszedł wołając, aby mu pana Joachima ściągnięto, a ja, korzystając z tego, iż miejsce zrobiono, wymknąłem się za nim na podwórze. Stryj szedł już, bez czapki, bez kapoty, ręce w tył założywszy, i zimno, ale z poszanowaniem powitał proboszcza. – Co myślicie? – zapytał proboszcz. Joachim brodę potarł. – A mnie co do tego! – odparł. – Alboż on mi bratem był za życia? Niech go sobie, kto chce, grzebie i myśli o tym, ja palcem nie ruszę... – Przecież to wam należy z prawa i opieki nad dziećmi! – dodał ksiądz. Aż się wstrząsnął pan Joachim. – Znać ni wiedzieć nie chcę – rzekł stanowczo. – Grunt i dom sprzedadzą, bo na nich więcej długu, niż ten chłopiec wart. Chłopiec łotr, ja mam swoje dzieci, a chleba nie do zbytku... Niech dobrodziej czyni, co chce – dokończył – ja ani dam, ani zrobię nic... Stał on mi za życia ot, tu (pokazał na gardło), niech na sądzie bożym odpowiada! Skłonił się pan Joachim i odszedł... Proboszcz mówił potem z innymi, radził, zwoływał – szło oporem. Nie słyszałem już nic, tyłkom widział, że do południa nikt się niczego nie tknął. Wyrostek zabrawszy, co miał i co mógł schwycić, zniknął zaraz, baba wiązała węzełki. O mnie nie pomyślał nikt. Chata stała otworem, a ciało nieruszone. Dopiero wieczorem ksiądz proboszcz przysłał zakrystiana; dwóch starszych z bractwa weszło do izby i pomyślano o trumnie, którą z opiłków starych zbił cieśla... Nie wiem, co tego dnia jadłem, ale mi się zdaje, żem suchego chleba kawałek znalazł i jaja zepsute, które wypiłem... Bałem się iść do chaty, więc na noc pod szopką na garści słomy spałem razem ze starym psem, który mi pod bokiem się umieścił i odpędzić się nie dawał, a nocą się ciągle zrywał, naszczekiwał i wył... Tak mnie ranek zastał i deszcz z burzą zmusił pod dachem szukać schronienia. Głód czułem okrutny, a sposobu zaspokojenia go nie mogłem znaleźć. Nie płakałem jednak, alem zły był... Musiałem po sąsiednich ogrodach polować, czy czego nie znajdę. Przekradającego się tak już opodal od chaty złapała dziewczyna od sąsiada i na pierwsze jej odezwanie się, przestraszony, chciałem uciekać, ale mnie za kołnierz chwyciła. Nie znałem jej dotąd, ledwie kiedy widując z daleka. Była silna i dorosła, więc się jej z rąk wydrzeć nie mogłem. Nie poznała i ona mnie, aż nierychło domyśliła się, żem być musiał sierotą po nieboszczyku. Spytała mnie, czym jadł; powiedziałem jej płacząc, bo dopiero teraz na łzy mi się zebrało, żem prawie nic w gębie nie miał, bo w domu nie było nikogo. Padłem tam zaraz pod płotem na ziemię, obawiając się, aby mnie nie biła. Dziewczyna patrzyła na mnie długo; nie powiedziała nic i dała znak, abym za nią szedł