Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Oni nie zrobią dzieciom nic złego. Tylko to chciałem zakomu- nikować — ufolog poczuł się do głębi urażony. — Choć parę słów... — podjął ostatnią próbę reporter. — Ja najmocniej państwa przepraszam — powiedział dziennikarz piszący dla prasy. — Przedwczoraj biegałem po łące w baraniej skórze i widocznie duch jej poprzedniego właściciela zagnieździł się w mojej gło- wie, skoro tu przyszedłem. Nachodzić was w takiej chwili! Kretyński po- mysł, a w dodatku chamstwo. Przykro mi... — odwrócił się i szybko ru- szył ku drzwiom, ale niespodziewanie zatrzymał go dziadek Klemens. — Momencik! — zawołał. Ponieważ reporter telewizyjny i ufolog, którzy także jak niepyszni zmierzali już w stronę werandy, wzięli to we- zwanie do siebie, pośpieszył sprostować ich pomyłkę: — Panów to nie do- tyczy! — Następnie wziął pod ramię wyższego dziennikarza i odprowadził go do ogrodu. Po drodze szeptał mu coś do ucha. W końcu pożegnał go życzliwym skinieniem ręki i wrócił do pokoju. — Co mu ojciec powiedział? — spytał pan Marek. — Na razie nic. Obiecałem tylko, że coś mu powiem, kiedy odnaj- dziemy Mirę i Łukasza — wyjaśnił sięgając po ostatnią filiżankę kawy. — I dotrzymam obietnicy. Dopiero się zdziwi. Kawa została wypita. Kanapki zjedzone. — Idziemy! — dał hasło pan Nowak. W tym momencie zadzwonił telefon. Pani Helena przyskoczyła do aparatu i chwyciła słuchawkę. — Tak! Tak... — spojrzała na ojca Łukasza. — Rafale, do ciebie... — Słucham? Dzień dobry. Nie, jeszcze nie — pan Polowy krótko opisał okoliczności zaginięcia dzieci i przebieg poszukiwań. — Właśnie wychodzimy — zakończył. Przez chwilę milczał, słuchając dalekiego ko- biecego głosu, po czym rzekł spokojnie: — Trudno, szkoda. Zadzwoń ty, bo centrala w Górku jest stale zajęta. Do widzenia — odłożył słuchawkę i wyjaśnił: — matka Łukasza. — Przyjedzie? — spytała pani Helena. — Niestety, nie może. Ewentualnie jutro, jeśli... Jeśli nic się nie zmie- ni — zrobił krótką pauzę. — Chodźmy już — ogarnął wzrokiem czeka- jących na niego mężczyzn. — Idę z wami — rzekł ojciec Miry i Pawła. — Naturalnie — zgodził się machinalnie gajowy i dodał, posyłając pożegnalne spojrzenie pani domu: — Proszę się nie zamartwiać. Muszą być w tym zwałowisku... — Zaraz! A ja? — dobiegł zaspany głos ze szczytu schodów. — Pawle, uważaj! — krzyknęła ze strachem pani Helena. O ułamek sekundy za późno. Chłopiec zorientował się, że ekipa poszukiwaczy chce wyruszyć bez niego i wypadł ze swego pokoju jak stał, a raczej, jak leżał. Śpiąc jeszcze na jedno oko, w gorączkowym pośpiechu, narzucił koszulę, a teraz wal- czył ze spodniami. Wetknął lewą nogę do prawej nogawki, a drugą nogą kręcił rozpaczliwie w powietrzu, szukając dla niej otworu, który gdzieś mu się zapodział. W takiej pozycji wybiegł na schody i zmienił tę pozycję dopiero, gdy leciał z nich na łeb; na szyję z ogłuszającym klekotem. Zna- lazłszy się w ten sposób na dole, oprzytomniał, wstał, umieścił obie nogi we właściwych nogawkach i warknął: — Kto mnie wsadził do łóżka? No kto?! Gołego? O mało się nie za- biłem! — Ja cię wsadziłem do łóżka — przyznał się ojciec poszkodowane- go. — Powinieneś w nim zostać. — Akurat! Zaszeleściły zielska. — Spisz? — spytała szeptem Mira. — Nie. — A ja chyba zasnęłam... — dziewczyna była zachrypnięta i pb każdym słowie musiała robić krótką przerwę. — Ja też spałem — skłamał Łukasz. — Popatrz. Już dzień. Mira uniosła głowę i zaczęła się rozglądać. Chłopiec zrzucił z siebie chwasty. Podniósł się, postał parę sekuiid, po czym kolana się pod nim ugięły i usiadł na powrót. — Co robisz? — Nic, nic — Łukasz odczekał jakiś czas, a następnie ponowił próbę. Chwilę balansował, kiwając się do przodu i do tyłu jak taka drewniana laleczka, która nie może upaść, ale w końcu złapał równowagę. Ode- tchnął głęboko i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. — Dokąd idziesz? — Nic, nic. — Wracaj. — Już wracam — Łukasz zatoczył małe kółeczko i znalazł się zno- wu obok dziewczyny. — Po co chodziłeś? W ciemności nie było widać śladów łez na twarzy Miry. Dawno prze- stała płakać. Gdyby nie brzmienie jej głosu i te martwe pauzy między słowami, można by pomyśleć, że po dobrze przespanej nocy obudziła się we własnym łóżku i tylko jest jeszcze zbyt rozleniwiona, by od razu za- cząć nowy dzień z energią i entuzjazmem. — Mieliśmy krzyczeć — przypomniała. Łukasz czuł się osłabiony i otępiały. Nic go nie bolało, ale na pewno nie dlatego, że nie istniały powody, dla których coś miałoby go boleć. Po prostu ból przestał docierać do jego świadomości. Jednak jak na kogoś, kto tyle wycierpiał, i on zachował zadziwiający zasób sił. — Będziemy krzyczeć — powittisŚH&+- Niech pr*$$feftćiłto chce. — Zaczynamy? Zaczerpnęli powietrza. — Heeej! Tuuutaaaj! — gdzieś w głębi rumowiska dał o sobie znać jakiś pęknięty dzwon. — Mi-ra! Łu-kasz! Mi-ra! Łu-kasz! — skandował chłopiec. — Nie mogę — wydyszała dziewczyna i na chwilę umilkła. — Mi-ra! Łukasz... — Dlaczego wołasz nas? A nie kogoś innego? Teraz chłopiec musiał zrobić przerwę. Kiedy mógł się już odezwać, wyjaśnił: — Przecież tam szukają nas