Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wiem z dobrego źródła, że prawdziwy McGuire pozostaje w rękach generała brygady Charlesa Fergusona i Seana Dillona. I że mój drugi handlarz w Londynie, Tim Pat Ryan, rozstał się bezpowrotnie z tym światem. A więc pan zna mojego starego przyjaciela Seana Dillona? - Przyjaciela? - No może ciut za wiele powiedziane. Ale trzymajmy się faktów. Mam świetnych informatorów, jednak mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć od pana, chociażby szczegółów na temat działalności tego starego łotra Charlesa Fergusona. - Niech mnie pan pocałuje w dupę - obruszył się Johnson. - Niestety, liczyłem się z taką pańską reakcją. - Barry skinął głową na Daleya. - Chyba trzeba by mu zaaplikować Rynnę. Niech sobie tam godzinkę odmoknie. Zobaczymy, co to da. KIEDY Daley i Bell prowadzili Johnsona w stronę nadmorskich skał, niebo nad wzburzonymi falami rozdarła błyskawica. Ruszyli ścieżką w dół, Bell prowadził z latarnią w ręce. W połowie drogi raptem się zatrzymał. - To tutaj. Biała piana buchnęła z głuchym rykiem. Daley pchnął Johnsona naprzód. - Właź. Trzy metry niżej jest półka. Wytrzymasz. A ponieważ noc jest chłodna, pozwolę ci zatrzymać ubranie. Johnson zawahał się, po czym ruszył w dół. Pokonał kilka stopni, znalazł się na występie skalnym. Piana wzbiła się do góry, aż mu oddech ścięło. Boże, ale ziąb! Daley przykazał Bellowi: - Pilnuj go, za jakiś czas wrócę. I ruszył w stronę zamku. - Czyli miałem rację - powiedział Dillon, podjeżdżając z Hanną pod zamek. - To jednak Hiszpańska Kopa. Zatrzymał się przed bramą, ale nie gasił silnika. Hanna wysiadła, usiłowała otworzyć odrzwia, ale jej się nie udało. - Nic z tego, pewnie to elektroniczny zamek. Poczekaj chwilę. Z jednej strony domku była niewielka furtka przeznaczona dla pieszych. Kiedy Hanna wspięła się na nią i zeskoczyła z drugiej strony, drzwi się otworzyły i zjawił się w nich staruszek. - Hola, tu nie wolno. To prywatna posiadłość. - Już nie. - Wyjęła walthera z torby na pasku i przytknęła staruszkowi do brody. - Proszę otworzyć bramę, ale migiem. Staruszek przeląkł się nie na żarty. Podszedł do skrzynki, nacisnął guzik, brama się otworzyła. Dillon przejechał, zatrzymał się z boku, zgasił silnik. Wysiadł, pchnął staruszka na ganek. - Ciekawe, czy się dobrze domyślam. Pewnie jest pan tu stróżem. Czy ktoś jeszcze mieszka w tej chałupie? - Jestem wdowcem. - A jak się pan nazywa? - Harker, John Harker. - Niezbyt dobrze się pan sprawuje, panie Harker. Posiadłość ma być zamknięta od września do Wielkanocy, a pan tu wpuszcza nieproszonych gości, takich jak mój stary przyjaciel Jack Barry. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Staruszek cały aż dygotał. - Jego Ekscelencja jest w domu, to prawda, ale jak taki stary człowiek, jak ja, miałby temu zaradzić? - Jego Ekscelencja? - Dillon się roześmiał. - Często tu przyjeżdża? - Czasem zimą tu wpada. To żadna tajemnica. Inni też wiedzą, choćby służba ze wsi. - I na pewno wszyscy trzymają gęby na kłódkę - dodała Hanna. - A mamy inne wyjście? - spytał Harker. - Nikt nie odważy się rozgniewać Jego Ekscelencji. - Bo kulka w łeb, tak? - spytał Dillon. - Nie ma takiej potrzeby, skoro jest Rynna. Tam właśnie zginął w zeszłym roku Tim Leary. - A co to takiego? - Taki komin w skałach. Morze bucha przezeń do góry. Jego Ekscelencja odstawia tam ludzi, którym chce dać nauczkę. - Boże święty! - zawołała Hanna. - Do rzeczy - powiedział stanowczo Dillon. - Niedawno przejechał tędy biały ford transit, tak? Harker skinął głową. - Dziś po południu wyjechał do Belfastu. A wrócił jakieś czterdzieści minut temu. - I kto w nim był? - Bobby Daley i Sean Bell, obaj na usługach Jego Ekscelencji. - A pan był ciekaw i wyszedł zobaczyć, kto jedzie. Harker się zdumiał. - Skąd pan wie? - Wiem wszystko. Co się stało? - Byłem kawałek stąd, ale widziałem, jak Bell otwiera tylne drzwi furgonetki, a Bobby Daley wysiada z jakimś mężczyzną. Potem wszyscy trzej weszli do środka. - Kogo Barry przetrzymuje w zamku? - spytał Dillon. - Nikogo. Są tylko Daley i Bell. - Prowadź, dobry człowieku. Tylko cicho. Przekonamy się, czy mówisz prawdę