Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— „Ale coś za coś. Chcielibyśmy, 342 1 żeby po powrocie złożył pan sprawozdanie ze swoich rozmów z dziennikarzami emigracyjnymi". Zdębiałem. Wyjaśniłem grzecznie, a całkowicie zgodnie z prawdą, że jadę z czysto prywatną wizytą do ciotki-staruszki w Londynie i do przyjaciół na prowincji, że w czasie poprzednich podobnych wizyt żadnych emigracyjnych dziennikarzy nie poznałem i że tym razem też nie ma szans, abym ich spotkał. Nie naciskał. Paszport dostałem, pojechałem, wróciłem, nikt się ze mną więcej nie kontaktował. Ot i wszystko. Jeśli przy innych okazjach stykałem się z funkcjonariuszami bezpieczeństwa — w ciągu trzydziestu pięciu lat pracy dziennikarskiej musiało mi się to zdarzyć — to nie wiedziałem, że są nimi. Zaraz, zaraz, a pułkownik Bułanek? Przecież nawiedzał parę razy redakcję, a ściślej Kietę. Takim końskim nazwiskiem określaliśmy przez nazwiskowe skojarzenie pewnego partyzanta-esbeka z dość wysokiego szczebla. Wsławił się on tym, że przyszedł kiedyś do wydawnictwa i powiedział, że chciałby, aby wydali mu jego partyzanckie wspomnienia. — Świetnie, prosimy o tekst — usłyszał. — No właśnie, ja chciałbym, żebyście mi ten tekst wydali... Rozmowa gęsi z prosięciem trwała jeszcze chwilę, nim zorientowano się, że prostoduszny pułkownik przez „wydali" rozumie „napisali" na podstawie tego, co on opowie. Wyprowadzony z błędu pułkownik Bułanek zaczął rozglądać się za jakimś autorem swoich wspomnień i właśnie w związku z tym nachodził Kietę. Nie wiem, kto mu w końcu te wspomnienia napisał, pamiętam tylko, że kiedy się ukazały, pojawiło się mnóstwo sprostowań świadków wydarzeń i historyków. Mniejsza o to. O jego wizytach w redakcji piszę dlatego, że przypominam sobie, jak dusząc się ze śmiechu opowiadali o jednej z nich sąsiedzi Kiety z pokoju grafików. Pan pułkownik w trakcie rozmowy z Kietą w pewnym momencie wprawnym gestem sięgnął niewinnie po kupkę kartek leżących na sąsiednim biurku i zajrzał, co też jest pod tymi, co na wierzchu. Przyzwyczajenie staje się widać drugą naturą także u Bułanków. Marian mówił czasem o kimś lekceważąco: „To ubek", albo uspokajająco: „On pisze raporty, ale nie o nas, tylko z zagranicy". Miewał jednak do czynienia z ubecją także w sytuacjach dramatycznych. Chodzi o epizody z pierwszych lat, kiedy nie było mnie jeszcze w „Przekroju", więc powiem tylko o tym, który Marian wspominał jako coś bardzo nieprzyjemnego i groźnego. Wypytywano go, a właściwie przesłuchiwano, z jakiej inspiracji ukazał się w „Przekroju" proniemiecki, dywersyjny artykuł Osmańczyka. Chodziło o artykuł z cyklu „Sprawy Polaków", w którym Osmańczyk pisał, że Niemcy to naród zdolny i pracowity, teraz są zdruzgotani (był rok 1946), 343 ale ich możliwości są wielkie, prędzej czy później zaczną się liczyć, Polacy będą musieli stawić czoła temu wyzwaniu. Osmańczyk został w prasie PPR-owskiej surowo zganiony za malowanie w podejrzanych, jeśli nie wręcz dywersyjnych celach zagrożeń, o które przez najbliższych kilkadziesiąt lat nie będziemy się martwić, i w ogóle komu takie pisanie służy: tylko Angloamerykanom. Ubecja podchwyciła okazję i już szykowała się, jak się zdaje, do sięgnięcia po tak zwane środki bogate. Marian był w opałach. Na szczęście nagonka, która wyszła z Katowic, a w Krakowie została podchwycona przez miejscową ubecję, nie uzyskała akceptacji w Warszawie. Pewnie towarzysze z Placu Inwalidów się wychylili i wytłumaczono im, żeby dali spokój. Pamięć o innym epizodzie tak jakoś w redakcji szybko się zatarła, że kiedy ja do „Przekroju" przyszedłem, coś tam tylko obiło mi się o uszy i dopiero po czterdziestu latach, przypadkowo opowiedział mi o tej aferze bezpośrednio zainteresowany, Aleksander Ziemny. Otóż do redakcji dotarła w 1947 roku wiadomość, że w Hotelu Francuskim w Krakowie zatrzymał się repatriant z Żywca, arcyksiążę Karol Al-brecht Habsburg, ten co to był pułkownikiem w Wojsku Polskim i w 1939 roku odmówił podania się za Niemca, za co był przez władze hitlerowskie więziony. Olek popędził do hotelu i wysłuchał od starszego pana całej historii. Arcyksiążę mówił, że nie rości sobie pretensji do znacjonalizowanego browaru, majątku i zamku w Żywcu, stara się tylko u władz polskich, żeby w zamian mógł dostać i wyremontować sobie niedużą willę, w której chciałby na stałe zamieszkać. Ziemny dał o tym w „Przekroju" krótką notatkę, w której napisał, że jak nas dochodzą słuchy, czynniki miarodajne pragną słusznie dopomóc Habsburgowi, który dowiódł swej lojalności wobec Polski. Kiedy to się ukazało w druku, w redakcji zjawiła się towarzyszka z UB i Olek dostał wezwanie na Plac Inwalidów. Tam zapytano go, ile za ten tekst dostał, na co prostodusznie odpowiedział, że nie wie, bo numer nie jest jeszcze wyceniony. Poproszono go, żeby nie strugał wariata i przyznał się, ile arcyksiążęcy magnat zapłacił mu funtów bądź dolarów za propagowanie chytrego obejścia ustaw nacjonalizacyjnych. Potrząsając Olkowi przed nosem kopiami wyroków wytłumaczono mu, że za coś podobnego ten dostał piętnaście lat, nad tamtym wisi groźba kary śmierci. Po czym posadzono Olka w piwnicy, gdzie siedział dwa czy trzy dni, aż został bez żadnych wyjaśnień wezwany na górę. Tym razem przyjął go inny ubek, już nie ten, co go straszył, a po chwili usłyszał zza drzwi głos Mariana rozmawiającego z kimś. Ów ktoś okazał się szefem WUBP Freyem-Bieleckim (później dowódca lotnictwa w październiku 1956...), który grzecznie oznajmił Olkowi, że zaszło nieporozumienie i odesłał go wraz z Ma- 344 :0 rianem na łono redakcji. Waldorff tak się szczęśliwym powrotem Olka wzruszył, że aż ucałował młodego poetę