Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Krążą jednak słuchy, że pojedynek może zostać odwołany, choć ja jako żywo się nie wycofam. Chciałbym, aby doszło do tej walki. Wargi wojownika wykrzywił gniewny grymas, pokryta bliznami twarz zmarsowiała. Muduzaya, siedzący na sąsiedniej beczce, uważnie przysłuchiwał się słowom Halbarda, a teraz wtrącił się do rozmowy. — Miej się na baczności, stary durniu. Ci, co sterują zakładami, często próbują wpływać na wynik pojedynków. Są w stanie zdyskredytować dobrego wojownika tylko po to, by zyskać na urządzanych przez siebie zakładach. Gdyby im na to pozwolono, kierowaliby triumfami i upadkiem gladiatorów z równą łatwością, jak żongler manipuluje swymi maczugami. — Potężną dłonią klepnął przyjaciela po ramieniu. — Czeka cię kilka ciężkich pojedynków, jeżeli będziesz chciał ugruntować swą pozycję. — To prawda — potaknął Conan, czym sprawił, że mężczyzna popadł w jeszcze głębszą melancholię. — Bądź czujny i niech ci szczęście sprzyja. Sądzę, że tak wielbiony i kochany wojownik jak ty będzie mógł spokojnie przejść w stan spoczynku, by pławić się potem w błogiej bezczynności i napawać zdobytym bogactwem. Conan czekał na potwierdzenie swych słów, ale pozostali kompani milczeli. Cisza była tak podejrzana, że barbarzyńca, chcąc nie chcąc, musiał zadać cisnące mu się na usta pytanie. — Czyż nie jest tak? Czy najlepsi spośród gladiatorów Luxuru nie dożywają tu swych dni w przepychu i dostatku lub, jeśli taka ich wola, nie powracają ze sławą i majątkiem w rodzinne strony? Mówił cicho, by jego słowa nie doszły do Nampheta, który jednocześnie napełniał dzbany i starał się zagarniać podawaną mu przez klientów zapłatę. Jako że szynkarz miał tylko jedno oko i rękę, nie było to proste. — W samej rzeczy, taki właśnie miałem zamiar — odezwał się w końcu Muduzaya. — Chciałem odłożyć sobie pewną sumkę i przejść po kilku latach na zasłużony odpoczynek, o ile rzecz jasna Set będzie mi sprzyjał. — Wzruszył przepraszająco ramionami. — Musisz jednak pojąć, Conanie, że my, gladiatorzy, nie jesteśmy zbyt roztropni i pieniądze raczej się nas nie trzymają. Gdyby było inaczej, nie trudnilibyśmy się walką na arenie, lecz liczyli srebrne szekle po świątyniach. — Gwoli jasności — wtrącił Ignobold — wiedz, że każdy z nas pragnie zachować twarz, musi więc być hojny dla przyjaciół czy konkubin. Trudno wieść cnotliwy żywot z pieniędzy, na które zapracowujemy ryzykując własne życie. Uwierz mi! A ci, co przyjmują zakłady? Jeśli chcesz cokolwiek im uszczknąć, zarobić na nich choć parę miedziaków, musisz być wielkim wróżem lub jasnowidzem. — Prawdę mówiąc — wtrącił posępnie Muduzaya — nie przychodzi mi na myśl ani jeden gladiator, który pozostałby w Luxurze na dłużej. Większość wyjechała do Koryntii albo do słynnych miast hyboryjskich. No, rzecz jasna, sam Commodorus mieni się wielkim wojownikiem areny. Był nim ponoć przed wieloma laty. Z reguły jednak w naszym fachu mało kto zna się na robieniu interesów z prawdziwego zdarzenia. — To dlatego roztropny gladiator bierze sobie doradcę finansowego — wtrącił z końca stołu nieporządny jak zwykle Jemain. — Jeśli chcesz, Muduzayo, mogę zostać twoim. Conan był bliski zaangażowania chłopaka, lecz po namyśle stwierdził, że zuchwały uliczny urwis mógł okazać się równie mało uczciwy jak Zagar i cała reszta. Spośród wszystkich gladiatorów i cyrkowców najlepszym zmysłem do interesów obdarowany był Dath. Młodzieniec coraz rzadziej pojawiał się w towarzystwie członków trupy. Rzadko trenował, mimo iż dwaj sprowadzeni przez niego uliczni rzezimieszkowie, Sistus i Baphomet, pojawiali się na placu ćwiczeń regularnie i pracowali z zapamiętaniem. Ci urodzeni wojownicy z dzielnicy nędzy błyskawicznie osiągnęli mistrzostwo w cyrkowych sztuczkach. Dath, który za pośrednictwem Memtepa wciągnął ich do programu — miał bowiem z eunuchem bardzo dobre układy — zajmował się tymczasem jakimiś innymi sprawami. Odwiedzając z Conanem i przyjaciółmi znajomą tawernę, wypijał jedno wino lub arrak i znikał gdzieś w towarzystwie podejrzanych typów. Bardzo szybko udało mu się zaprzyjaźnić z rozmaitymi szumowinami. Ludzie owi, jak wkrótce miało pokazać życie, potrafili być świetnymi kompanami, ale i niebezpiecznymi wrogami. Zdarzyło się to pewnej nocy, gdy wracali do swych chat mrocznymi już ulicami miasta. Conan, Dath, Baphomet, Sistus, Halbard, Sathilda i trzy lub cztery towarzyszące im kobiety tłoczyli się na rydwanach mknących przez niebezpieczną o tej porze dzielnicę. Wtem kilka przecznic od otwartej na oścież miejskiej bramy drogę zagrodziła im gromada widmowych postaci. Napad musiał zostać uprzednio zaplanowany, bo kiedy konie z głośnym rżeniem stanęły dęba i rydwany zatrzymały się, około tuzina odzianych w łachmany rabusiów wypadło z okolicznych zaułków. Napastnicy ściskali w dłoniach miecze, topory i pałki. Dath, prawdopodobnie mniej pijany od pozostałych, pospiesznie wydał rozkaz: — Utworzyć kwadrat, plecami do siebie. Zostawcie rydwany, im chodzi o nas! Conan wiedział, że chłopak ma rację. Gdyby w ich zaprzęgu znajdowały się rumaki bojowe, zapewne zdołaliby przebić się przez czeredę napastników. Do rydwanów jednak zaprzężono zwykłe konie pociągowe, a jedyną broń ich pasażerów stanowiły krótkie mieczyki i sztylety. Barbarzyńca, zajmując miejsce w szeregu, wepchnął Sathildę za siebie. Wówczas usłyszał, jak Dath, wyjąwszy spod płaszcza drewnianą piszczałkę, zadął w nią trzykrotnie. — Utrzymać szyk — rzucił chłodno Dath, a ton jego głosu uspokoił nieco pozostałych, — Powstrzymajcie ich tylko jak długo się da, ale bez przesadnego bohaterstwa