Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. — Przybywa Eddie, przybywa Eddic... — przerwał mu King. Machnął ręką; niedbale, niemal sennie, jakby chciał powiedzieć: „Przecież wiem wszystko, po co marnować czas". — Wię- zień, Popychacz, Władczyni Mroku. Rzeźnik, piekarz i hand- larz świec. — Uśmiechnął się. — Tak mawia mój syn Joe. Kiedy? Roland spojrzał na niego i zamrugał, zaskoczony. — Kiedy, kiedy, kiedy? — King uniósł rękę. Na oczach zdumionego Eddiego opiekacz do grzanek, maszynka do wafli i suszarka pełna czystych naczyń godnie i powoli uniosły się w powietrze w jasnym promieniu słońca. — Czy pytasz mnie, kiedy znów powinieneś zacząć pisać? — Tak, tak, tak! — Z suszarki do naczyń wyfrunął nóż, przeleciał przez kuchnią, wbił się w przeciwległą ścianą i utkwił w niej, drżąc. Inne przedmioty wróciły na swoje miejsce. — Oczekuj pieśni Żółwia, ryku Niedźwiedzia. — Pieśni Żółwia, ryku Niedźwiedzia. Maturin z powieści Patricka 0'Briana, Shadrik z powieści Richarda Adamsa. — Oczywiście. Skoro tak twierdzisz. — Strażnicy Promienia. — Tak. — Mojego Promienia. Roland przyglądał mu sią z napięciem. — Tak twierdzisz? — Ano. — Niech więc tak będzie. Kiedy usłyszysz pieśń Żółwia, ryk Niedźwiedzia, zaczniesz pisać. — Gdy otwieram oczy na twój świat, on mnie widzi. — Chwila milczenia. — To mnie widzi. — Wiem. Spróbujemy cię wówczas ochronić, tak jak chro- nimy różę. Stephen King uśmiechnął sią promiennie. — Kocham różę — powiedział po prostu. — A widziałeś ją? — spytał Eddie. 340 — Widziałem. Widziałem w Nowym Jorku. Mały kawałek drogi ulicą od hotelu U.N. Plaża. Kiedyś był tam sklep. Delikatesy. Tom i Jerry. W zaułku. Pozostała po nich pusta działka. — Będziesz opowiadał tę historię, póki się nie zmęczysz — mówił dalej Roland. — A kiedy nie będziesz już w stanie jej opowiadać, kiedy śpiew Żółwia i ryk Niedźwiedzia słabo zabrzmią ci w uszach, wówczas odpoczniesz. Lecz znów je usłyszysz i... — Rolandzie? — Sai King? — Zrobią, co mówisz. Wsłucham się w pieśń Żółwia i kiedy ją usłyszę, dalej będę opowiadał mą opowieść. Jeśli dożyję. Ale ty też musisz słuchać. Musisz słuchać jej pieśni. — Czyjej? — Pieśni Susannah. Jeśli się nie pośpieszysz, dziecko ją zabije. I uszy musisz mieć bardzo czujne. Eddie spojrzał na Rolanda, przerażony. Rewolwerowiec skinął głową. Najwyższy czas ruszać w drogę. — Posłuchaj mnie, sai King. To było dobre spotkanie w Bridgton, ale teraz musimy cię opuścić. — Świetnie! — W głosie pisarza zabrzmiała tak szczera, niefałszowana ulga, że Eddie omal nie roześmiał się głośno. — Będziesz stał tu, gdzie stoisz, jeszcze przez dziesięć minut. Czy mnie rozumiesz? — Rozumiem. — Potem się obudzisz. Będziesz czuł sią wspaniale. Zapo- mnisz, że cię odwiedziliśmy, choć wspomnienie o nas pozo- stanie w najgłębszych zakamarkach twego umysłu. — W najgłębszych bagnach. — W najgłębszych. Oczywiście. Ale tak naprawdę będzie ci się zdawać, że zrobiłeś sobie drzemkę. Cudowną, odświeża- jącą drzemkę. Odbierzesz synka i pojedziecie tam, gdzie za- mierzaliście pojechać. Będziesz się czul świetnie. Będziesz sobie żył, jak zawsze żyłeś. Bądziesz pisał... ale od tej pory każda napisana przez ciebie historia będzie łączyła się jakoś z tą historią. Czy mnie rozumiesz? 341 — Jasne. — Głos Kinga tak bardzo przypominał głos Rolan- da, gdy rewolwerowiec był w złym humorze lub po prostu zmęczony, że Eddiemu znów zjeżyły się włosy na karku. — Bo to, co widziane, nie zostanie odwidziane, a co znane, nie zostanie odeznane. — Chwila milczenia. — Chyba że w godzinę śmierci. — Ano. Chyba że w godzinę śmierci. Ilekroć usłyszysz pieśń Żółwia... jeśli wydaje ci się ona pieśnią... wrócisz do opowieści o nas. Twojej jedynej prawdziwej opowieści. A my spróbujemy cię osłonić. — Boję się... — Wiem. Postaramy się... — Nie o to chodzi. Boję się, że nie będę w stanie skoń- czyć. — King zniżył głos niemal do szeptu. — Boję się, że Wieża upadnie i to będzie moja wina. — To już nie zależy od ciebie i nie zależy de mnie, lecz od ka — upomniał go Roland. — A teraz... — Skinął głową. Eddie wstał. — Czekajcie! Rewolwerowiec spojrzał na pisarza, wysoko unosząc brwi. — Wolno mi skorzystać z poczty, ałe tylko raz. Mówi jak facet z obozu jenieckiego, pomyślał Eddie. — Kto pozwala ci skorzystać z poczty, mój Steve? — spytał. King nie odpowiedział od razu. Zmarszczył czoło. — Gan? Gan i nic więcej? — Rozpogodził się nagle i uśmiechnął. Wyglądało to tak, jakby słońce wyszło zza chmur w jesienny dzień. — Ja! Ja sam! Mogę wysłać do siebie list. Mogę nawet wysłać do siebie pakiecik, ale tylko raz. — Uśmie- chał się szeroko, promiennie. — Brzmi to jak w baśni, prawda, panowie? — O, tak — przytaknął Eddie. Doskonale pamiętał szklany pałac, siedzący okrakiem na autostradzie w Kansas. — Co byś zrobił? — spytał Roland. — Do kogo wysłałbyś list? — Do Jake'a — odparł natychmiast King